Autor: LO
Powstanie: 95/96
Ciekawa sprawa - zupełnie inny tekst z tym samym tytułem. Zupełnie inna stylistyka i wydźwięk. A nawet perspektywa narratora. Niestety, powstał niemal równie krótki fragment jak i poprzedniego tekstu. Współcześnie zredagowałem go tu i ówdzie by był ciekawszy / znośniejszy w odbiorze.
PROLOG Widziałeś kiedyś Mroczne Księstwo? Nie? I słusznie, bo ja też nie. Nie jest to w końcu jakieś konkretne miejsce ale stan świadomości. Hm... No tak - nie widzisz tego? Dobra, niech to będzie miejsce.
Niech będzie ponure i przygnębiające. Tak! Zobacz obszerną jaskinię wykutą w czarnym bazalcie. Na środku tego co uchodzi tu za posadzkę zionie ogromna dziura. Z jej przepastnej głębi wydobywa się czerwony blask nieznacznie tylko rozświetlając mroki Księstwa. Znaczny obszar klepiska pokrywa przesuwająca się masa Mrocznych Sług. Niektórzy po prostu przechodzą ale liczni wloką za sobą wyjące opętańczo dusze, które próbując wyrwać się z ich szponów jedynie bardziej ranią swoje na wpół-widmowe byty.
Pod jedną ze ścian stoi olbrzymi fotel. Teraz jest pusty. Właściciel wróci niebawem, lecz minie wiele pokoleń ludzkich zanim to nastąpi. Ta opowieść wyjaśni ci, jak doszło do upadku Czarnego Księcia...
CZĘŚĆ PIERWSZA - Noce we krwi (Mroczny Książe rozkazuje - przygotujcie mu drogę!) To było to! Claus Ritteberg z uniesieniem rozejrzał się po swoim ciasnym mieszkaniu. Oto kończą się udręki dotąd nic nie znaczącego historyka. To było to. I to był przypadek. Właśnie przeszukiwał książki o historii odkryć na kontynencie afrykańskim gdy znalazł... to. Opasły wolumin opisujący podróże niejakiego Jamesa Robina wgłąb Czarnego Lądu. Przewertował go i natrafił na litograf przedstawiający jakiś niezwykły rytuał.
Setka czarnych wojowników otaczała kamienne podwyższenie miotając się w jakimś szaleńczym tańcu, potrącając wzajemnie i depcząc tych co upadli. Przypominało to trochę współczesne pogo w wykonaniu młodych ludzi z subkultury metalowej, ale było o wiele bardziej dzikie i okrutne. Z oczu tancerzy wyzierał obłęd a nie ekstatyczna radość z dobrej zabawy. A w rękach dzierżyli rozmaitą, prymitywną broń.
A na samym podwyższeniu było to! Człowiek w bawolej masce (Skądinąd, ciekawa sprawa - skąd bawół w tej części Afryki?), najprawdopodobniej szaman, dzierżył w rękach niezwykły oręż. Włócznia, cała ze złota, wysadzana klejnotami. Wychodziły z niej promienne linie, niczym napięte linki, drugim końcem zaczepione u podstawy czaszek tancerzy. Symbolika dość oczywista. I samo wykonanie ilustracji mistrzowskie.
Całe podwyższenie było zasypane klejnotami i biżuterią ze szlachetnych metali. W tle widać jeszcze było solidny mur z drewnianych bali zwieńczony ludzkimi i zwierzęcymi czaszkami. A jeszcze dalej - bardzo charakterystyczną górę. Ritteberg doskonale znał to miejsce.
Spojrzał w lustro i przygładził lśniące od lakieru włosy. W ciągu tygodnia skompletuje całą wyprawę. Dziś jeszcze powie im po co wyruszają. Już za godzinę.
* Wynajętą salę wypełniał dym cygar i papierosów. Ritteberg siedział u szczytu ustawionego w podkowę stołu. Oba ramiona obsiadła dwudziestka mężczyzn w średnim wieku. Na stole stało kilka pater z owocami, popielniczki, kieliszki oraz butelki Black&White.
- Doktorze Ritteberg. Mówi pan, że te eksponaty i hm... skarby... wciąż tam są. Skąd ta pewność?
- Panie Judge... Hmm... Oczywiście... Dobrze, że to pytanie zostało zadane już na początku. - Claus ponownie uruchomił rzutnik, który wyświetlał foliograficzną kopię litografii z dziennika Robina. - Czy któryś z panów rozpoznaje tę górę?
Nikt się nie odezwał. Ten i ów tylko zerknął na sąsiadów z widocznym oczekiwaniem. Niekiedy nawet z niemym wyrzutem. Claus podjął po chwili:
- Uznaję panów milczenie za zaprzeczenie. - Koniuszek jego ust uniósł się odrobinę jako jedyna oznaka rozbawienia udanym rymem. - Myślę, że panowie, jako jedne z najtęższych umysłów w swej dziedzinie - przez twarze zebranych przemknęły niepewne uśmiechy - nie potrafiąc rozpoznać tej wyniosłości dajecie dowód, że istnieje nikła szansa by ktoś z Europy ją znał. Myślę, że będziemy tam pierwsi. Ja sam widziałem tę górę od drugiej strony, a i to z daleka.
- Drugi argument mam taki, że gdyby ktoś to jednak odnalazł to byłoby to nam wiadome, gdyż przedmioty tu widoczne są bardzo charakterystyczne. Ba! Wręcz unikalne i o niebagatelnej wartości. Spieniężenie ich, potencjalnemu sprzedawcy, sprawiłoby niemały kłopot. Nie kojarzę też żadnego prywatnego kolekcjonera ani muzeum, które mogłoby pochwalić się podobnymi eksponatami.
- Te dzikusy mogły to przecież przetopić - odezwał się inny badacz.
- To prawda. Ale z jednej strony ta biżuteria przez swoją wyjątkowość i kunszt wykonania ma o wiele większą wartość niż same materiały użyte do jej produkcji, więc raczej próbowali by ją sprzedać niż przetopić. A z drugiej - nie są mi znane przypadki pozyskania z tej okolicy jakichkolwiek wyrobów wykonanych ze szlachetnych materiałów. Ponadto, dla nich miała ona niemała wartość religijną i rytualną. Nie, to wszystko musi nadal gdzieś tam być.
- Dobrze, powiedzmy, że mnie pan przekonał. Jakie są spodziewane zyski? Zanim pomożemy panu sfinansować i zrealizować tę wyprawę, musimy uwzględnić dość uciążliwy fakt, że zgodnie z prawem, powinniśmy odstąpić te eksponaty do Muzeum.
- A skąd niby Zarząd miałby wiedzieć ile udało nam się faktycznie znaleźć? Chyba, że któryś z panów chciałby się z nimi podzielić tą wiedzą? - Ritteberg uśmiechnął się znacząco. - Powinno to każdemu z nas przynieść niemałą, choć dyskretną fortunę. A za resztę czeka nas niepomijalna sława. I dalsze granty.
- W takim razie w kwestii wyposażenia...
*
Grzebiąc w kartkach zawierających rozmaite kawałki tekstów natrafiłem na ten niewielki pliczek, który cytuję poniżej. Wydaje się, że to tekst pierwotny, do którego postanowiłem dopisać powyższy wstęp i bardziej rozwinąć opowiedziany tu fragment(?) historii. Jest trochę poszlak na to wskazujących. Niestety nie ma tu żadnego tytułu ;-) Chyba, że to jakaś wersja "Poltergeista"...
John i Claus przemierzali korytarz pod tropikalną dżunglą, gdzieś w Afryce. Zostało ich tylko dwóch. Z całej wyprawy po skarby, liczącej dwudziestu chłopa. Zaledwie dwóch, którzy do tego gonili już resztkami sił. Bagna, węże, pająki i - ostatnio - dzicy, solidnie przetrzebiły początkowy skład karawany.
Wejście znaleźli niemal przypadkowo. Właśnie przedzierali się przez zarośla, uciekając przed gromadą wojowników, gdy nagle stracili grunt pod nogami i runęli w dół, niemal po pionowej skarpie. Wylądowali na wąskiej, skalnej półce.
Ledwo się pozbierali, gdy z góry sypnął się grad strzał, dzid i zatrutych igieł. Przywarli do skały licząc na osłonę niewielkiego wgłębienia i nawisu. Niespodziewanie ściana, o którą się opierali rozsypała się na kawałki a mężczyźni znaleźli się u wylotu tunelu niknącego w głębi zbocza.
Odruchowo weszli głębiej, kontynuując unikanie dzikiego ostrzału. John wyciągnął z torby pochodnię i oświetlił ściany. Korytarz był wykuty w litej skale i posiadał zarówno podłogę jak i sufit wypolerowane niemal na gładko. Claus przyjrzał się ornamentom pokrywającym ściany.
- Bingo! - wskazał jeden z nich. - Mamy królewski skarb. To jest symbol wielkiego Wodza. Hej, John...
- Lepiej się pospieszmy. Ta cisza na zewnątrz jest niepokojąca. Chyba tu schodzą. Idziemy, raczej nie mamy innego wyjścia
- Nie mamy. Byle ostrożnie.
Ruszyli przed siebie. Gdy światło ich pochodni znikało na zakręcie, przez ciemność oddzielającą je od wejścia świsnęło jeszcze kilka strzał. Zulusi blokowali ucieczkę tą drogą. Ale na razie nie wchodzili do środka.
Tymczasem John i Claus przemierzali częściowo naturalny labirynt grot, komór i korytarzy. W końcu weszli w długi, prosty tunel. Niezbyt szeroki, ale wystarczająco by mogli iść obok siebie.
- Stój! - John powstrzymał Clausa chwytając go za ramię. Mroki korytarza przecinał ukośny snop światła. - Uważaj! Musimy przejść pod nim.
Przykucnąwszy, przytuleni do ściany, ominęli pułapkę. Gdy odeszli kilka metrów dalej Claus zapytał:
- Skąd wiedziałeś?
- Oglądałeś Indianę Jones'a?
- Nie...
- A ja tak. Nie ma czasu na demonstracje - pościg zapewne jest już blisko.
Ruszyli dalej, jeszcze ostrożniej, uważnie rozglądając się wokoło i delikatnie stawiając stopy.
Jakiś czas potem, na to samo miejsce przyszła czujka, składająca się z dwóch wojowników. Nie zwrócili specjalnej uwagi na snop światła i jeden z nich wszedł w sam jego środek. Nagle ze ścian wyprysnęły ostre, metalowe pręty i przeszyły przestrzeń korytarza. Obaj zwiadowcy, wielokrotnie ranieni, padli martwi na ziemię. Ale reszta jeszcze żyła i podążała śladem poszukiwaczy skarbów. Ci mogli kluczyć ile chcieli - trop, widoczny w grubej warstwie kurzu zaściełającej podłogi był wyraźny i prosty.
* * * Wreszcie dotarli do komory skarbca. Była niemal pusta. Jedynie na piedestale, na środku sali, wznosił się obelisk z wetkniętą weń złotą włócznią. W świetle pochodni błysnęły liczne osadzone w niej szlachetne kamienie i srebrne inkrustacje.
Podeszli jeszcze bliżej. Promień światła odbity od ostrza błądził po ścianach. Claus wyjął włócznię z kamiennego olstra.
- Dobra, zmywamy się.
Odwrócili się i ruszyli do innego wyjścia z komnaty, niż to, którym weszli. Nagle u podstawy obelisku otworzyła się niewielka klapka. Niebieskawy obłok jakiegoś gazu w całkowitej ciszy ruszył za nimi i po chwili wniknął w plecy Clausa.
Gdy tylko opar zniknął pod ubraniem mężczyzny, Niemiec zatrzymał się, i przez chwilę stał nieruchomo niczym manekin. Nagle w jego oczach pojawił się się lodowaty błysk. John odwrócił się w jego stronę:
- No chodź! Dlaczego stoisz? Musimy uciekać. To by było zbyt proste, by wziąć ten oszczep bezkarnie. Hej! Co ty...? Achhh...
Claus beznamiętnie przebił mu pierś, godząc w serce. Martwy Anglik osunął się na posadzkę. Z rany wylewała się krew, rozlewając się coraz szerzej wokoło znieruchomiałego ciała. Claus ruszył biegiem w powrotną drogę. Już się nie bał tych, których tam spotka.
* * *
Niestety ponownie brak jakichkolwiek notatek sugerujących co miało być dalej... Albo pomiędzy. Coś tam mi świta, ale raczej za mało by podjąć się kontynuowania tego (planowanego chyba na niemały) tekstu ot tak z marszu ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz