środa, 28 marca 2018

"Arab" (fragment)

Autor: LO

Kolejne rozpoczęte opowiadanie. I kolejne w klimatach awanturniczych / przygodowych. Fajnie, że przynajmniej ma tytuł... :-/

Zdecydowanie wykazałem się tu totalną ignorancją jeśli chodzi o znajomość kultury i religii Islamu. Ale w sumie wiedza ta jest mi nadal totalnie zbędna... Więc pewnie nie będę tego kończyć.

Muhammad wszedł do domu Europejczyka. Był wściekły. Czerwień jego twarzy wyraźnie kontrastowała z bielą turbanu. Kazali mu czekać! To tylko bardziej rozpaliło jego gniew. Kiedy wreszcie poproszono go do środka, wszedł do gabinetu Francuza i nie zachowując żadnych norm grzecznościowych, po prostu sobie usiadł.

Europejczyk wyglądał na lekko skonsternowanego.

- Chciałeś czegoś, Muhammad?

- Dobrze wiesz, czego chcę!

Pierre lekko zmarszczył brwi. Ten Arab coraz bardziej go zaskakiwał. Gorzej. Robił się bezczelny. Ciekawe co takiego ma do powiedzenia?

- Mój syn pragnie wziąć twoją córkę za żonę. Powiedz mi dlaczego nie mogą się nawet spotkać?

- Cóż. Powód jest prozaiczny. Ona jest chrześcijanką, podczas gdy twój syn..

- Na brodę Allacha! Czy wiara ma być przeszkodą do szczęścia dwojga ludzi?!

- A dzieci? Jakiej będą wiary?

- Chcesz to możesz je nawet i ochrzcić gdy one będą czcić Allacha. Co za różnica?

- Jest. Poza tym, czy moja córka go chce?

- Nie, skądże! Czy w przeciwnym wypadku mój syn w ogóle myślałby o związku z nią?

- Znając was to pewnie nie ma to żadnego znaczenia. Ale skoro tak szalejesz, to coś w tym może być...

- Ja szaleję? O Allachu! Słyszysz to i nie grzmisz?!

- Nie oddam córki. Zostawiłem ją dla kogoś innego. Odpowiedniejszego.

- Co? Dla jakiegoś Francuzika zapewne? A tymczasem mój syn został pobity przez twoich pachołków. Czy oczekujesz, że Janet pokocha tego twojego...

- Nie interesuje mnie to. On jest wpływowy i bogaty. Miłość przyjdzie z czasem.

- Czegoś takiego mógłbym się spodziewać po moich ziomkach, ale Ty? Chrześcijanin a do tego Francuz...

- Kpiną mnie nie przekonasz, możesz wyjść.

- Nigdy! Albo się zgodzisz, albo...

- Albo, co?

- Hm...

- No więc się nie zgadzam. Precz! - Pierre był już na prawdę wściekły. Do tej pory starał się zachować spokój ale teraz wybuchnął. - Bo ciebie też każę obić!

- Nigdy więcej! - Muhammad wyszarpnął maczetę z fałd szaty i rzucił się na zaskoczonego Francuza.

Odcięta głowa wpadła do otwartej szuflady biurka. Bezgłowy korpus osunął się na blat brocząc obficie z kikuta. Czerwona plama szeroko rozlewała się po jego powierzchni i lezących tam dokumentach. Z dłoni martwego ciała na podłogę upadł pistolet. Muhammad schylił się i aż gwizdnął z uznania - Magnum 45. Zatknął broń za pasek i wyszedł z pomieszczenia.

wtorek, 27 marca 2018

(Nieukończone opowiadanie #04)

Autor: LO

I kolejny napoczęty utwór. Tym razem nordycki-warhammerowe fantasy. Z ciekawostek - na końcu pliku kartek znajduje się coś jakby spis postaci. Ciekawa sprawa - to chyba jedyny raz, kiedy coś takiego popełniłem. Częściowo chyba nawet używałem generatora imion (postaci?) z Warhammer'a / Magii i Miecza ;-) Zapowiadała się całkiem spora historia, do tego nawet daleko zaplanowana... Choć, chyba, mocno sztampowa.

Ba, chyba nawet była do tego fragmentaryczna mapa!


Rheia. Miasto stołeczne prowincji Norshire. Blask i plugastwo zarazem. Dzielnice zamieszkane przez bogaczy świeca czystością: po równo ułożonym bruku przemykają konni, lektyki i powozy. Ustępując im z drogi, tuż pod murami ogromnych posesji przesuwa się pstrokaty tłum służących w liberii. Całość odgrodzona jest od reszty miasta wysokim murem, patrolowanym przez ponurych strażników. Znajduje się w nim pięć bram, strzeżonych jeszcze pilniej i dokładniej niż same blanki.

Na przedmieścia składają się labirynt wąskich uliczek, przysadziste baraki, szopy oraz domy. A między nie wetknięte, niczym bakalie w cieście od skąpego piekarza, pojedyncze strażnice i budynki służb miejskich. Wszystko to i tak dusi się pod zwałami śmieci i cuchnących odpadów, których nie ma komu sprzątnąć. No może z wyjątkiem samych strażnic. I nielicznych ocalałych karczm, które muszą dbać o zdatność wody ze swych studni.

Każda próba wjechania konno na dziurawy bruk przedmieść Rhei grozi połamaniem nóg wierzchowca. O wątpliwym komforcie jazdy powozem nawet nie wspominając. Mimo to, wąskie uliczki zapełnia hałaśliwy i cuchnący tłum rybaków, marynarzy, żebraków, najemników, robotników portowych, drobnych kupców, poszukiwaczy przygód, oraz oczywiście dziwek i złodziejaszków.

Tak wygląda stołeczne miasto i tu zaczyna się ta opowieść. Rheia. Portowe miasto nad morzem Yrns, u ujścia rzeki Yaones. Miejsce zjazdów bogaczy i schadzek żebraków.

* * *

Rozdział 1.

Do posterunku przy południowej bramie zbliżał się orszak podróżnych. Chociaż, zdaje się, słowo orszak jest zdecydowanie zbyt górnolotnym terminem na opisanie nadciągającej luźnej grupy podróżnych. Składała się ona z dwóch krasnoludów, jednego elfa, dwóch krzepkich i zbrojnych młodzieńców w kolczugach oraz kroczących obok siebie mężczyzny i kobiety w czarnych, kapłańskich szatach i dzierżących podróżne laski. Siedem osób. Znamienna liczba.

Jeden ze strażników zatrzymał ich służbiście. Zajrzał pod pled zakrywający pakunek na grzbiecie jedynego konia, którego prowadził jeden z wojowników. I aż sapnął z wrażenia.

- Broń! Po co wam jej tyle? - Stał się podejrzliwy, zwłaszcza widząc, że podróżni są i bez tego wręcz obwieszeni narzędziami mordu.

- Oh! - Jeden z osiłków wydawał się być czymś rozbawiony. W tym czasie kapłan puścił ramię kapłanki i nieznacznie zbliżył się do rozmawiających. - Na handel. A po cóż innego?

- A może aby urządzić rebelię? - Służbista wyraźnie błysnął intelektem.

- Może... - Kapłan ręką w czarnej, nabijanej srebrem rękawicy, lekko dotknął ramienia żołnierza. Ten osunął się prosto w ramiona krasnoluda. Kapłan mruknął - Będzie żył.

- Hej! On zasłabł! - Krzyknął na najbliższego strażnika, który w tym czasie sprawdzał dokumenty innego podróżnego.

Krasnolud z pewnym trudem powstrzymywał rozbawienie. Ale gdy strażnicy podeszli by zająć się swym kamratem jedynie uważny obserwator mógłby zauważyć jakikolwiek ślad wesołości w oczach krasnoluda. Tym sposobem drużyna wjechała do miasta już bez dalszych komplikacji.

*

Podróżni zatrzymali się w uroczym przybytku, noszącym niezasłużoną nazwę karczmy. "Karczmy pod złotym jabłkiem". Jeden z krasnoludów podszedł do baru.

- Potrzebny nam nocleg dla siedmiu osób. Aha - nachylił się i ciszej dodał: I załatw nam jakiegoś sensownego rajfura.

- Da się załatwić. Może być wspólny pokój? Dwadzieścia sztuk srebra.

- Może być. - Krasnolud nie miał ochoty na targowanie się. Rzucił tylko pękatą sakiewkę na blat. - To za pięć dni z góry.

Weszli po schodach na piętro i zrzucili bagaże w kacie dormitorium. Z brzękiem wypadł z tej sterty pokaźny topór bojowy. Krasnolud chwycił go i z uśmiechem wbił w jedną z drewnianych ścian.

- Pora na spoczynek.

Kapłanka zaklęciem zabezpieczyła wyjście po czym wszyscy rzucili się na prycze. Po kilku minutach spali twardo, zbyt zmęczeni podróżą by myśleć o jedzeniu.

*

Obsada:
Saarin
człowiek, kapłan Odyna
Kyla
człowiek, kapłanka Odyna
Deatrok
krasnolud, zabójca mutantów
Minterk
krasnolud, równinny budowniczy
Mitrindil
elf, łucznik
Onex
ludzki siłacz, brat Noglida; kusznik, rębajło, dostarczyciel ciał
Noglid
ludzki siłacz, brat Onexa; kusznik, rębajło, dostarczyciel ciał
Martinez
człowiek, rajfur
Lokof
gubernator prowincji Norshire
Nekrus
jakiś bliżej nie znany nekromanta
Neurus
nekromanta z Rhei
Burlahim
barman, karczmarz, właściciel "Złotego jabłka"
Blamesh
czarny mag trzeciego poziomu aktualny właściciel Czarnego Kamienia; jeszcze nie wie jak się nim posłużyć.
Johan Wurluf
marynarz, pierwsza ofiara Onexa i Martineza
Kazir Onach
dowódca straży na służbie u Blamesha

poniedziałek, 26 marca 2018

Klucz do nieistnienia, wariacja #2 (fragmenty)

Autor: LO

Powstanie: 95/96

Ciekawa sprawa - zupełnie inny tekst z tym samym tytułem. Zupełnie inna stylistyka i wydźwięk. A nawet perspektywa narratora. Niestety, powstał niemal równie krótki fragment jak i poprzedniego tekstu. Współcześnie zredagowałem go tu i ówdzie by był ciekawszy / znośniejszy w odbiorze.


PROLOG

Widziałeś kiedyś Mroczne Księstwo? Nie? I słusznie, bo ja też nie. Nie jest to w końcu jakieś konkretne miejsce ale stan świadomości. Hm... No tak - nie widzisz tego? Dobra, niech to będzie miejsce.

Niech będzie ponure i przygnębiające. Tak! Zobacz obszerną jaskinię wykutą w czarnym bazalcie. Na środku tego co uchodzi tu za posadzkę zionie ogromna dziura. Z jej przepastnej głębi wydobywa się czerwony blask nieznacznie tylko rozświetlając mroki Księstwa. Znaczny obszar klepiska pokrywa przesuwająca się masa Mrocznych Sług. Niektórzy po prostu przechodzą ale liczni wloką za sobą wyjące opętańczo dusze, które próbując wyrwać się z ich szponów jedynie bardziej ranią swoje na wpół-widmowe byty.

Pod jedną ze ścian stoi olbrzymi fotel. Teraz jest pusty. Właściciel wróci niebawem, lecz minie wiele pokoleń ludzkich zanim to nastąpi. Ta opowieść wyjaśni ci, jak doszło do upadku Czarnego Księcia...


CZĘŚĆ PIERWSZA - Noce we krwi
(Mroczny Książe rozkazuje - przygotujcie mu drogę!)

To było to! Claus Ritteberg z uniesieniem rozejrzał się po swoim ciasnym mieszkaniu. Oto kończą się udręki dotąd nic nie znaczącego historyka. To było to. I to był przypadek. Właśnie przeszukiwał książki o historii odkryć na kontynencie afrykańskim gdy znalazł... to. Opasły wolumin opisujący podróże niejakiego Jamesa Robina wgłąb Czarnego Lądu. Przewertował go i natrafił na litograf przedstawiający jakiś niezwykły rytuał.

Setka czarnych wojowników otaczała kamienne podwyższenie miotając się w jakimś szaleńczym tańcu, potrącając wzajemnie i depcząc tych co upadli. Przypominało to trochę współczesne pogo w wykonaniu młodych ludzi z subkultury metalowej, ale było o wiele bardziej dzikie i okrutne. Z oczu tancerzy wyzierał obłęd a nie ekstatyczna radość z dobrej zabawy. A w rękach dzierżyli rozmaitą, prymitywną broń.

A na samym podwyższeniu było to! Człowiek w bawolej masce (Skądinąd, ciekawa sprawa - skąd bawół w tej części Afryki?), najprawdopodobniej szaman, dzierżył w rękach niezwykły oręż. Włócznia, cała ze złota, wysadzana klejnotami. Wychodziły z niej promienne linie, niczym napięte linki, drugim końcem zaczepione u podstawy czaszek tancerzy. Symbolika dość oczywista. I samo wykonanie ilustracji mistrzowskie.

Całe podwyższenie było zasypane klejnotami i biżuterią ze szlachetnych metali. W tle widać jeszcze było solidny mur z drewnianych bali zwieńczony ludzkimi i zwierzęcymi czaszkami. A jeszcze dalej - bardzo charakterystyczną górę. Ritteberg doskonale znał to miejsce.

Spojrzał w lustro i przygładził lśniące od lakieru włosy. W ciągu tygodnia skompletuje całą wyprawę. Dziś jeszcze powie im po co wyruszają. Już za godzinę.

*

Wynajętą salę wypełniał dym cygar i papierosów. Ritteberg siedział u szczytu ustawionego w podkowę stołu. Oba ramiona obsiadła dwudziestka mężczyzn w średnim wieku. Na stole stało kilka pater z owocami, popielniczki, kieliszki oraz butelki Black&White.

- Doktorze Ritteberg. Mówi pan, że te eksponaty i hm... skarby... wciąż tam są. Skąd ta pewność?

- Panie Judge... Hmm... Oczywiście... Dobrze, że to pytanie zostało zadane już na początku. - Claus ponownie uruchomił rzutnik, który wyświetlał foliograficzną kopię litografii z dziennika Robina. - Czy któryś z panów rozpoznaje tę górę?

Nikt się nie odezwał. Ten i ów tylko zerknął na sąsiadów z widocznym oczekiwaniem. Niekiedy nawet z niemym wyrzutem. Claus podjął po chwili:

- Uznaję panów milczenie za zaprzeczenie. - Koniuszek jego ust uniósł się odrobinę jako jedyna oznaka rozbawienia udanym rymem. - Myślę, że panowie, jako jedne z najtęższych umysłów w swej dziedzinie - przez twarze zebranych przemknęły niepewne uśmiechy - nie potrafiąc rozpoznać tej wyniosłości dajecie dowód, że istnieje nikła szansa by ktoś z Europy ją znał. Myślę, że będziemy tam pierwsi. Ja sam widziałem tę górę od drugiej strony, a i to z daleka.

- Drugi argument mam taki, że gdyby ktoś to jednak odnalazł to byłoby to nam wiadome, gdyż przedmioty tu widoczne są bardzo charakterystyczne. Ba! Wręcz unikalne i o niebagatelnej wartości. Spieniężenie ich, potencjalnemu sprzedawcy, sprawiłoby niemały kłopot. Nie kojarzę też żadnego prywatnego kolekcjonera ani muzeum, które mogłoby pochwalić się podobnymi eksponatami.

- Te dzikusy mogły to przecież przetopić - odezwał się inny badacz.

- To prawda. Ale z jednej strony ta biżuteria przez swoją wyjątkowość i kunszt wykonania ma o wiele większą wartość niż same materiały użyte do jej produkcji, więc raczej próbowali by ją sprzedać niż przetopić. A z drugiej - nie są mi znane przypadki pozyskania z tej okolicy jakichkolwiek wyrobów wykonanych ze szlachetnych materiałów. Ponadto, dla nich miała ona niemała wartość religijną i rytualną. Nie, to wszystko musi nadal gdzieś tam być.

- Dobrze, powiedzmy, że mnie pan przekonał. Jakie są spodziewane zyski? Zanim pomożemy panu sfinansować i zrealizować tę wyprawę, musimy uwzględnić dość uciążliwy fakt, że zgodnie z prawem, powinniśmy odstąpić te eksponaty do Muzeum.

- A skąd niby Zarząd miałby wiedzieć ile udało nam się faktycznie znaleźć? Chyba, że któryś z panów chciałby się z nimi podzielić tą wiedzą? - Ritteberg uśmiechnął się znacząco. - Powinno to każdemu z nas przynieść niemałą, choć dyskretną fortunę. A za resztę czeka nas niepomijalna sława. I dalsze granty.

- W takim razie w kwestii wyposażenia...

*

Grzebiąc w kartkach zawierających rozmaite kawałki tekstów natrafiłem na ten niewielki pliczek, który cytuję poniżej. Wydaje się, że to tekst pierwotny, do którego postanowiłem dopisać powyższy wstęp i bardziej rozwinąć opowiedziany tu fragment(?) historii. Jest trochę poszlak na to wskazujących. Niestety nie ma tu żadnego tytułu ;-) Chyba, że to jakaś wersja "Poltergeista"...


John i Claus przemierzali korytarz pod tropikalną dżunglą, gdzieś w Afryce. Zostało ich tylko dwóch. Z całej wyprawy po skarby, liczącej dwudziestu chłopa. Zaledwie dwóch, którzy do tego gonili już resztkami sił. Bagna, węże, pająki i - ostatnio - dzicy, solidnie przetrzebiły początkowy skład karawany.

Wejście znaleźli niemal przypadkowo. Właśnie przedzierali się przez zarośla, uciekając przed gromadą wojowników, gdy nagle stracili grunt pod nogami i runęli w dół, niemal po pionowej skarpie. Wylądowali na wąskiej, skalnej półce.

Ledwo się pozbierali, gdy z góry sypnął się grad strzał, dzid i zatrutych igieł. Przywarli do skały licząc na osłonę niewielkiego wgłębienia i nawisu. Niespodziewanie ściana, o którą się opierali rozsypała się na kawałki a mężczyźni znaleźli się u wylotu tunelu niknącego w głębi zbocza.

Odruchowo weszli głębiej, kontynuując unikanie dzikiego ostrzału. John wyciągnął z torby pochodnię i oświetlił ściany. Korytarz był wykuty w litej skale i posiadał zarówno podłogę jak i sufit wypolerowane niemal na gładko. Claus przyjrzał się ornamentom pokrywającym ściany.

- Bingo! - wskazał jeden z nich. - Mamy królewski skarb. To jest symbol wielkiego Wodza. Hej, John...

- Lepiej się pospieszmy. Ta cisza na zewnątrz jest niepokojąca. Chyba tu schodzą. Idziemy, raczej nie mamy innego wyjścia

- Nie mamy. Byle ostrożnie.

Ruszyli przed siebie. Gdy światło ich pochodni znikało na zakręcie, przez ciemność oddzielającą je od wejścia świsnęło jeszcze kilka strzał. Zulusi blokowali ucieczkę tą drogą. Ale na razie nie wchodzili do środka.

Tymczasem John i Claus przemierzali częściowo naturalny labirynt grot, komór i korytarzy. W końcu weszli w długi, prosty tunel. Niezbyt szeroki, ale wystarczająco by mogli iść obok siebie.

- Stój! - John powstrzymał Clausa chwytając go za ramię. Mroki korytarza przecinał ukośny snop światła. - Uważaj! Musimy przejść pod nim.

Przykucnąwszy, przytuleni do ściany, ominęli pułapkę. Gdy odeszli kilka metrów dalej Claus zapytał:

- Skąd wiedziałeś?

- Oglądałeś Indianę Jones'a?

- Nie...

- A ja tak. Nie ma czasu na demonstracje - pościg zapewne jest już blisko.

Ruszyli dalej, jeszcze ostrożniej, uważnie rozglądając się wokoło i delikatnie stawiając stopy.

Jakiś czas potem, na to samo miejsce przyszła czujka, składająca się z dwóch wojowników. Nie zwrócili specjalnej uwagi na snop światła i jeden z nich wszedł w sam jego środek. Nagle ze ścian wyprysnęły ostre, metalowe pręty i przeszyły przestrzeń korytarza. Obaj zwiadowcy, wielokrotnie ranieni, padli martwi na ziemię. Ale reszta jeszcze żyła i podążała śladem poszukiwaczy skarbów. Ci mogli kluczyć ile chcieli - trop, widoczny w grubej warstwie kurzu zaściełającej podłogi był wyraźny i prosty.

* * *

Wreszcie dotarli do komory skarbca. Była niemal pusta. Jedynie na piedestale, na środku sali, wznosił się obelisk z wetkniętą weń złotą włócznią. W świetle pochodni błysnęły liczne osadzone w niej szlachetne kamienie i srebrne inkrustacje.

Podeszli jeszcze bliżej. Promień światła odbity od ostrza błądził po ścianach. Claus wyjął włócznię z kamiennego olstra.

- Dobra, zmywamy się.

Odwrócili się i ruszyli do innego wyjścia z komnaty, niż to, którym weszli. Nagle u podstawy obelisku otworzyła się niewielka klapka. Niebieskawy obłok jakiegoś gazu w całkowitej ciszy ruszył za nimi i po chwili wniknął w plecy Clausa.

Gdy tylko opar zniknął pod ubraniem mężczyzny, Niemiec zatrzymał się, i przez chwilę stał nieruchomo niczym manekin. Nagle w jego oczach pojawił się się lodowaty błysk. John odwrócił się w jego stronę:

- No chodź! Dlaczego stoisz? Musimy uciekać. To by było zbyt proste, by wziąć ten oszczep bezkarnie. Hej! Co ty...? Achhh...

Claus beznamiętnie przebił mu pierś, godząc w serce. Martwy Anglik osunął się na posadzkę. Z rany wylewała się krew, rozlewając się coraz szerzej wokoło znieruchomiałego ciała. Claus ruszył biegiem w powrotną drogę. Już się nie bał tych, których tam spotka.

* * *

Niestety ponownie brak jakichkolwiek notatek sugerujących co miało być dalej... Albo pomiędzy. Coś tam mi świta, ale raczej za mało by podjąć się kontynuowania tego (planowanego chyba na niemały) tekstu ot tak z marszu ;-)

niedziela, 25 marca 2018

Klucz do nieistnienia, wariacja #1 (fragment)

Autor: LO

Powstanie: 95/96

Totalnie niedokończony utwór fantasy. Oto fragment do zachowania dla potomnych. Chwytliwy tytuł, niezgorsze kiczowate opisy i w sumie tyle. Nawet humorem nie zdążyłem zabłysnąć. Współcześnie trochę pociąłem koszmarnie złożone zdania, które zwykłem (zwłaszcza natenczas)tworzyć, na coś zdatniejszego do czytania.


Było wczesne popołudnie. Słońce stało jeszcze wysoko, niemniej straciło już swą oślepiającą barwę i pojawiły się różowe promyki zwiastujące zachód, który miał nadejść za kilka godzin. Jedynie po to by przez kilkanaście minut zalać czerwonym blaskiem ziemię zanim z kolei ustąpi miejsca ciemności rozjaśnianej przez nieliczne gwiazdy.

Rozciągającą się aż po widnokrąg puszczę przecinała względnie wąska ale leniwie płynąca rzeka. Na jednym z jej brzegów przycupnęła niewielka wioska. Na kilku hektarach wykarczowanego lasu zieleniło się młode zboże. Do przystani zawijała właśnie żaglowa barka. Lśniła nowością, ale... Tylko w tych miejscach, gdzie nie została w jakiś sposób uszkodzona.

Żagiel nosił liczne ślady ognia a sam takielunek zwisał w strzępach. Pokład upstrzony był czarnymi plamami w miejscach gdzie trafiły weń płonące bełty. Same pociski zostały ugaszone i wyrwane, niemniej nadwęglone deski nosiły wyraźne ślady płomieni. Obie burty nadal jeżyły się gąszczem zwykłych strzał.

Pod masztem leżało kilka nieruchomych ciał przykrytych płachtą płótna żaglowego. Po pokładzie w otępieniu włóczyło się kilku pospiesznie obandażowanych osobników. Reszta załogi i pasażerów uwijała się przygotowując statek do cumowania. Po chwili dobili do pomostu i zarzucili cumy na przygotowane w tym celu pale. Po dwóch przerzuconych trapach rozpoczął się ożywiony ruch. Pojawili się ochotnicy do transportu zmarłych i pakunków. Mieszkańcy wioski nie zadawali zbędnych pytań. Na razie. Po prostu ruszyli z pomocą.

Jednym z opuszczających barkę pasażerów był młody mężczyzna. Odstawił bagaż na ziemię i rozejrzał się dookoła. Jego piwne oczy zalśniły przez moment ponuro gdy były skierowane na niesione ciała. Natychmiast jednak odzyskały swoją naturalną barwę.

Przygładził dłonią włosy opadające mu na oczy i ruszył w kierunku centrum wioski. Gdzieś tam musiała być gospoda.

* * *


Niestety brak jakichkolwiek notatek sugerujących co miało być dalej... Czyli mógłbym to w sumie bez szkody dokończyć w dowolny sposób nie pamiętając zupełnie co planowałem dalej... Zobaczymy. Tymczasem publikuję co jest. Chyba, że Ty Czytelniku masz jakieś pomysły na dalszy ciąg już po tak wątłym początku? ;-)

sobota, 24 marca 2018

Dumczysaraj

Autor: Pórch

Na podstawie: "Bakczysaraj" Adama Mickiewicza

Jeszcze wielka, już pusta Doomowa plansza
Zmiatane strumieniem plazmy ganki i przedsienia,
Trupy, trony potęgi, potworów schronienia
Przeskakuje ropucha, obwija gadzina.

Skróś rozbryzgów różnobarwnych, powoju roślina,
Wdzierając się na głuche ściany i sklepienia,
Zajmuje dzieło gracza w imię planszy przechodzenia
I pisze sprayu głoskami "RUINA".

W środku sali wycięte spalinową piłą naczynie;
To fontanna horroru, dotąd stoi cało
Gracz krew sącząc woła przez pustynie:

Gdzie jesteś, o planszo epizod kończąca
Nie chcę grać na wieki, czas szybko płynie,
O hańbo! Trzy plansze przeszły, a tyle zostało!

piątek, 23 marca 2018

Zgłębianie tajemnicy świątyni DOOMania

Autorzy: LO (aka Animal) i Endrju (aka Pórch)

Nasze magnum opus. Niestety zaginęło kilka ostatnich czterowersów. Było ich dokładnie 100. Tak jest - cały utwór liczył sobie 400 wersów. O Doom'ie. Bo tak.

Początek co prawda jest identyczny jak w "No to gramy!" (swoją drogą, zabawna sprawa, najpewniej trochę czasu dzieliło te utwory...) - ale nie dajcie się zwieść - to zupełnie o czym innym. ;-)

Sam utwór zawiera też sporo powtórzeń, pętli i wewnętrznych nawiązań - z jednej strony jest to aluzja do zagubienia gracza w skomplikowanych labiryntach map Dooma ale przede wszystkim ma dodatkowy akcent humorystyczny - gdy podobna fraza (lub rym) jest odmieniana i wykorzystywana na rozmaite sposoby. Albo i ten sam, głupkowaty, sposób.

Zwracam też uwagę, na dodaną w treści całkiem pokaźną ilość linków do Wiki Dooma - to dla tych co nie grali lub sporo zapomnieli...

Myszka z trudem skrzypi,
twardziel zgrzyta, iskry sypie.
Podjarany gracz czatuje,
aż się gierka załaduje.

DOOM rozpoczął się mizernie,
przeszłość gry skrywają cienie.
Jego przodkiem był Wolfenstein,
gra potężna niczym kombajn.

Wyżynało się Niemiaszków,
pozbawiało pieski głów.
Strzały, cięcia nożem.
Krew się leje, ekran gorze!

Lufa graczowi się grzeje
a za nim babcia mdleje.
Już wnuczka nie odwiedzi
gdy ten przed komputerem siedzi.

Potem nadszedł DOOM numer jeden,
był wspaniały niczym Eden.
Lecz gdy zjawił się DOOM drugi -
przytomności zbawił ludzi.

Odpaliłem grę z ciekawości...
Już na starcie czyjeś kości.
Za mną, na balkonie, piła łańcuchowa.
Broń to silna, broń to nowa.

Gdzieś na schodach, gości kilku
się panoszy - piłą tnę ich po tyłku.
Krew polała się na beton.
Idę dalej, lecz co to?

Typ kolczasty i brązowy,
ślepia błyszczą z przodu głowy.
Więc wyjąłem swój pistolet
i ołowiu dostał worek.

Znowu jucha kapie.
I następny potwór człapie.
Kulę dostał w łeb,
mózg się rozprysł - zdechł.

Z dłuższą lufą bieży byku,
ściany trzęsą się od ryku.
Gdy wystrzelił z obu luf
hałas z nóg mnie zmiótł.

Wnet powstałem
i zebrałem
jego broń, gdy już leżał
i nogami wierzgał.

Obejrzałem z wszystkich stron -
cóż za piękna broń!
Krytycznym okiem zerknąłem
na mój mały do głów "kołek".

Ruszyłem przed siebie -
dymy snuły się po niebie.
Klepiąc dłonią ścianę
namacałem jakąś jamę.

W jej wnętrzu leżały
tylko kawałki skały.
Lecz gdy lepiej się przyjzałem
amunicję wraz ujrzałem.

Wszedłem do komnaty -
leżą czyjeś gnaty.
Gdzieś spod ściany, ten z kolcami
strzela do mnie nabojami.

Stał na windzie - opuściłem;
piłą go wybebeszyłem.
Wszedłem w krótki korytarzyk,
w ścianie tajny "sekretarzyk".

Nacisnąłem guzik, do komnaty
się wróciłem; znowu mijam czyjeś gnaty.
Patrzę - drzwi się otworzyły,
z cienia kolce wynurzyły.

Bez zwłoki i namysłu,
piąchą sprałem go po pysku.
Przez otwór w ścianie
wyszedłem na polanę.

Panoszyło się ich kilku.
Postrzelałem sobie tylko...
I wróciłem do komnaty -
nadal leżą czyjeś gnaty.

Naprzeciwko jakieś odrzwia,
za nimi kolczasty się ozwał.
Myślę - "Może być gorąco!"
Broń wyciągam dłonią drżącą.

Otworzyłem i strzeliłem,
energii sporo zarobiłem.
I wcisnąłem guzik w ścianie -
skończyło się na tej planszy granie.

W drugiej trochę akrobacji -
zabawiłem do kolacji.
W trzeciej się zrobiło gorzej:
nowe monstra, coraz groźniej.

Lecz ja nic se z nich robiłem.
W mordy piąchą je waliłem.
Ołów sypał się tu gęsto;
mnożyło krwawe mięso.

Tu już trzeba było myśleć,
żeby ziemi nie gryźć.
I chodziło się po kładce,
odbierało "dzieci" "matce".

"dzieci" te bezbronne nie były;
gdy mnie ujrzały najpierw wyły.
Potem wyjmowały spluwy...
Obrywały ołów w głowy.

Taki grubas z maszynowcem,
ciało okrył se pokrowcem.
Nogi mu do brzucha wbiło
wykrzywiło ryło.

Nie uwierzysz - on wygląda tak normalnie!
Gdy oberwał - rozpadł się koszmarnie
Ciekaw jestem, któż ich spłodził?
Gdy przez sen po klawiaturze bredził.

Toż to są mary senne!
(Ale mózgi mają denne:
nie uważa, do mnie strzela
a zza rogu twarz przyjaciela.)

Potwór głupi nie przypuszczał,
że nas w labiryncie dwóch.
Kumpel strzelił - potwór trup.
potem stanął nad nim i się śmiał.

Dalej szliśmy już razem.
Zaleciało jakimś gazem.
To wąwozem płynął ściek brudny -
gospodarz nie jest zbyt schludny.

Myślę, że nie dobrze wchodzić tam,
niebezpieczny taki szlam.
Kolega w strumyk wpadł,
i natychmiast zbladł.

Wyskoczył jakby porażony;
rzeczywiście - poparzony!
Kwas w tej cieczy jest trujący
albo inny płynek żrący.

Przydałby się jakiś strój
by bezpiecznie wejść w ten gnój.
Znaleźliśmy kombinezony -
to przed ściekiem schrony.

Więc idziemy se kanałem,
znowu śmierdzi jakimś kałem.
Jakiś cień przy ścianie -
zaraz typ dostanie lanie.

Potwór duży, przezroczysty,
oddech stwora niezbyt czysty.
Wygarnąłem w niego z działa -
szczena mu się rozleciała.

Lecz pokąsał mnie dość ostro
więc go przerobiłem w błoto.
Zza zakrętu drugi bieży.
Strzeliliśmy - stworek leży.

Ten już nie był przezroczysty,
ale oddech też nieczysty.
Z kształtu jak ten poprzedni
lecz różowy pysk się ślinił.

Żółte gały wyłupiaste,
zęby czterograniaste.
Kombinezon z nagła zgrzytnął -
mocy kwasu nie wytrzymał.

Rzuciliśmy się na schody,
byle dalej od tej "wody".
Lecz tam z góry, jakiś wróg,
rycząc z nóg nas zmiótł.

Latający łeb czerwony,
pysk ma całkiem niegolony.
Gdy otwiera japę
strzela jakimś jadem

Brzucho się mu elektryzuje
pluje na nas i zezuje.
Wpakowaliśmy w niego plazmy tonę:
skończył potwór życie zgonem.

Oko mu chlapnęło na wierzch
z ciała cały duszek pierzchł.
Po schodach wyszliśmy na korytarz -
tam pod ścianą stoi lichtarz.

Gdy podszedłem coś się otworzyło,
z głębi jamy coś zawyło.
Ciemny pokój, wewnątrz stwór.
Pocisk rozbił się o mur.

Potwór dostał odłamkami
pokrył deski wnętrznościami.
Na podłodze jakiś klucz.
Wziąłem - potwór zaczął tłuc.

Drzwi się gdzieś otworzyły
a potwory w środku wyły.
Wybiegli dwaj włochacze,
na rękach mieli siekacze.

Długie szpony tytanowe;
dziurawili Impa głowę.
Nogi pod nami się kolebią,
potwory strzelają zieloną flegmą.

Więc my do nich też zielono...
I zrobiło się czerwono.
Gdy potwory się rozpadły
blaski plazmy z wolna bladły.

Zza zakrętu szkielet idzie,
za nim piesek Impy gryzie.
W tym burdelu trudno żyć.
Trzeba wroga ostro bić.

Kościsty z głębi rakietami wali,
podmuch ścianę tuż osmalił.
"Rety! On nimi steruje!
Zaraz w mordę mu wypruję!"

Skoro on tu grubo tłucze
trzeba drania skopać, kurczę!
Dwa pociski poleciały
i ażurowego rozsypały.

Kolejny level kończy się.
Jeszcze potwór ślini się.
Tu teleport rzuca nas,
Omijamy stary właz.

Startujemy w jakimś dole
plecak leży na podłodze.
Jakiś guzik siedzi w ścianie,
naduszony - podniósł jamę.

Na powierzchni cztery wieże,
na ich szczytach jakieś śmiecie.
Dookoła są krużganki;
kolumny robią tu za flanki.

Śmiecie ogniem się odezwały,
tłuste potwory pokazały.
Walą do mnie i w kolegę,
nie ma głupich - biegnę.

Za kolumną się schowałem
i we wroga celowałem.
Gdy już dobrze wymierzyłem
prosto w czerep wystrzeliłem.

Pocisk mój tam nie doleciał,
potwór zbyt wysoko siedział.
Sunąc między pociskami,
kryłem się za kolumnami.

Jakiś przycisk był na murze -
potwór już nie będzie w górze.
Kolumienka się schowała,
odsłoniła drania.

Gdy już wszyscy czterej padli,
otworzyły się gdzieś drzwi.
Wyleciały z jam pająki -
metalowe lśnią pałąki.

Sieką z plazmagunów gęsto,
sypie się z nas mięso.
Musieliśmy ostro dogryźć im,
aby zniszczyć pomiot psi.

Gdy ostatni trup -
piąty zjechał słup.
Na powierzchni guzik był.
Wciśnięty - poziom skończył.

Wykańczamy kolejne poziomy,
coraz to i nowe stwory.
Lecz i starych coraz więcej,
broń strzelając rani ręce.

Taki chudy, pazurzasty,
skórny wór ciut przyciasny.
Coś jak magik tu czaruje,
potem ogniem pluje.

Bestia niebezpieczna jest,
upierdliwa niczym giez.
Wskrzesić innych umie -
lepiej spieprzaj, kumie!

Albo inny - cały cyborg,
wielki niby Gork.
Bydle pancerne jest,
a i siecze fest-a-fest.

Długo smażyć trzeba go
nawet plazma robi dno...
Gościu znika w kłębach mięsa,
nie zostaje ani kęsa.

Znowu skądś wypełzły śmiecie,
kumpel po nich wzrokiem miecie.
Patrzę też i ja,
co to za maszkara zła.

Nogi stworu krótkie ma.
Nadgniłymi zębiskami zgrzyta.
W łapach ma dwa miotacze -
ależ strzela! Ja pierdaczę!

Ostro trzeba wwalić mu
aby runął w dół.
Lub rozchlapał się na ścianie -
wtedy szybkie ma konanie.

Wędrujemy korytarzem,
znowu jedzie jakimś gazem.
Znowu łeb na nas wypada,
leci w czachę kul gromada.

Łeb ten nie jest już czerwony,
wręcz przeciwnie - jest brązowy.
Rogi ma on ponad okiem.
Fale czaszek, na nich ogień.

Myślę, trzeba sprawdzić broń
by się nie zacięła - Buddo chroń!
W ręku mocny kastet
a nie głupi pet.

W kaburze Beretta,
broń to już nie ta...
Na plecach dwa shotguny
Błyszczą bardzo rury trzy.

W drugim ręku - maszynowiec,
na ramieniu - rakietowiec.
Mej nogi się trzyma
energetyczna szyna.

Do prawej przymocowane
dwa plazma-gun'y.
Na piersi o pancerz brzęczy
BFG dziewięć tysięcy.

Plecak pełny amunicji -
nie zawołaj tu policji.
Zbroję też na sobie mam
a na głowie kask trzymam.

Leży jakaś czarna skrzynka
Na niej krzyż, nie linka.
Gdy ją zabrałem
posiadaczem się stałem:

Bardzo mocny kastet to
Szybko wypleni wszelkie zło.
Stwór trafiony się rozpada -
dziesięć metrów dalej pada.

Posuwamy się tunelem,
Ściany drżą wystrzałów echem.
Na podwórzu stwór ogromny,
nasz arsenał przy nim skromny.

Jakiś mózg na szczudłach,
fizjonomia ciut wychudła.
Pod "brzuchem" ma automat...
Lecą kulek grona.

Grzejemy do niego z dział.
Kolega w głowę zarwał!
Lecz potwór rozpadł się wśród syfu,
zwojów mózgu tu bez liku.

Podchodzę do kumpla,
jeszcze oddycha.
Szyna energii ledwo zipie
a tu potwór z działa sypie.

Dałem rannemu energii z apteczki.
(Pierdolnęły gdzieś beczki.)
Potwór roztrzaskany,
a nas bolą rany.

Więc szukamy uzdrowienia
albo z planszy wybawienia.
Znaleźliśmy to drugie wcześniej -
w energetyczny wpadamy lej.

Ostatni już poziom gry
z oczu spędza sny.
Warto użyć by zaklęcia,
lecz końcówka zostanie odcięta.

Gdy tak sobie drałowałem
opadający sufit ujrzałem.
Ledwo dałem stamtąd nogę
gdy on stuknął o podłogę.

Mrówki przeszły mi po grzbiecie -
ależ sufit ten to gniecie!
Gdybym stamtąd dyla nie dał,
długo już bym nie grał.

Przede mną rozgrywka finałowa -
aż mnie trochę boli głowa.
Boss zajmuje kawał ściany...
Nie ma rady - gramy.

Szefu strzela pociskami
niczym Joker kawałami.
Z każdej kulki takiej
monster nowy się wykluwa.

Trudna sprawa - strzelam bossa,
ale nic to - jakby dostał ledwie klapsa.
Wiec wyjąłem rakietnicę
i opuściłem przyłbicę.





































Brakuje dokładnie 44 wersów... Znamienna liczba... (A może 48? Meh... Możliwe też, że numerację gdzieś po drodze w oryginale pokręciłem.) Pamiętam, że zostały dopisane (trochę później niż pozostałe) w jakimś zeszycie... Powodzenia... Pewnie już dawno diabli wzięli... Ale może jeszcze na nie przypadkiem natrafię Albo Endrju ;-)

Albo któryś z nas dopisze współcześnie... ;-)

czwartek, 22 marca 2018

Filozofia.

Autor: LO

Totalnie niedokończony utwór. Wydaje się, ze miał być trochę w klimatach opowiastki ale na śmierć skierowaną ku autorowi, a nie jakiś tam ludziom. Mało w sumie, szkoda, że nie zdążyło się rozkręcić...

Mógłbym się zabić
lecz boję się śmierci.
Przeraża mnie myśl,
że mógłbym pod ziemią gnić.

Koniec problemów
niefart dla innych-
trzeba będzie zrobić grób,
a ja nie chcę gnębić ich

A gdyby tak spłonąć?
Nie! Za bardzo boli.
Wieszanie też nie podoli -
ile można dyndać?

Zdecydowanie ma poważniejszy wydźwięk niż "Samobójstwo". Zdaje się, że nawet powstały w podobnym czasie. Być może miała to być moja wersja tamtej historii? Kto by to teraz pamiętał... Zbyt mało znaczący był to utwór by jakoś utkwił mi w głowie.

środa, 21 marca 2018

Oda do kości

Autor: LO

To chyba nie jest parodia żadnego utworu, ale nie jestem pewien. Niestety w mojej głowie brzmi zbyt znajomo, by być pewnym na 100%. Dajcie znać, co mnie mogło na tego Van Helsinga natchnąć ;-).

No chyba, że to naprawdę jest takie dobre - mi się po latach bardzo podoba: spójne, okrutne, żartobliwe - i cholernie plastycznie rysuje wizję jak z horroru. Piękne po prostu ;-D

Gdy szkielet z grobu wychynie
wisielec zadynda na linie.
Kości zaklekoczą po bruku -
najedz się oczami, kruku!

Tłum umarłych ulicami wali,
ostatnia latarnia jeszcze się pali.
Rzucona głowa tłucze ją w mig.
Kto rzucił czaszkę? Nie wie nikt!

Nietoperzy chmura ciemna.
Drogą lezie menda.
Z chlewa piski świń:
"Wiwat, wiwat! Halloween!"

Nat Green Indian spłoszył,
gdy strachy na schodach położył.
Lecz gdy żywy zombie go dorwał
ze strachu ducha oddał.

Ponure wycie powietrze napełnia,
księżyc jasno świeci - jest pełnia.
Ludzie przerażeni biegną:
wilkołaki do mięsa legną.

Mały chłopiec radośnie zawołał
gdy zobaczył dziadka u proga.
Rzuca się naprzód, ściska za szyję.
Nagle wrzeszczy - "Dziadek nie żyje!"

Smród w nozdrza uderza:
pełznie drogą nadgniła rzesza.
Kawały mięcha się odrywają
z ponurym mlaskiem na ziemię spadają.

Człowiek ze strachu w spodnie robi.
Otaczają go wampirzy głodni.
Rzucają się na niego, zęby błyskają;
szlachetne usta krwią ociekają.

Kobieta z wrzaskiem ulicą mknie.
Za nią, wyjąc, podąża widmo złe.
Szczury do kostek się dobierają.
Gdy baba pada - żywcem zjadają.

Strach serca napełnia
Księżyc świeci - jest pełnia.
Drzwi muzeum się otwierają,
Na progu mumie stają.

Wiwat, wiwat Halloween!
Dawać więcej lin!
Odbędzie się wieszanie,
żywych ludzi zabijanie.

Poczet umarlaków wciąż rośnie.
Potwory wyją radośnie.
Świt nastaje ponury;
piętrzą się mięcha góry.

Gdy noc znów nadchodzi
księżyc zaraz wschodzi.
W światła powodzi
tłum umarłych brodzi.

Zapraszamy w nasze progi,
odwiedź nas gościu drogi!
Ucztę sobie urządzimy
i tobą się pożywimy.

wtorek, 20 marca 2018

Opowiastka

Autor: LO

 

No, ten utwór zdecydowanie wymaga dłuższego komentarza.

Należy jedno jasno sobie powiedzieć - ten utwór nie jest rasistowski - w ani jednym wierszu nie namawia do przemocy ze względu na rasę, religię itp. Nie wskazuje też na wyższość jednej grupy ludzi nad inną. Każdy kto będzie twierdził inaczej jest zwykłym debilem.

Ok, jest w tekście kilka zwrotów, obecnie powszechnie uważanych za obraźliwe lub poniżające w odniesieniu do przedstawicieli poszczególnych grup etnicznych / narodowych ale jest to celowy zabieg stylistyczny. Aż żałuję, że nie powstało więcej strof, zwłaszcza ta o samych Polakach, ale chyba zbyt młody jeszcze byłem by napisać to jak trzeba i by intencja całego utworu była jaśniejsza. Zróbmy więc jedyną słuszną (bo autorską) analizę tego utworu.

Utwór na pierwszy rzut oka szokuje brutalnym zestawieniem sielskich scen i wiejskich krajobrazów z krwawymi wydarzeniami gdzie życie tracą ludzie. Z tekstu wyraźnie widać jednak, że każda z tych śmierci była spowodowana albo postępowaniem danego człowieka albo działalnością innych ludzi. Część z tych zgonów nastąpiła przypadkiem (Najpewniej pułapka, w którą wpadł Żyd była przygotowana do polowania na zwierzęta - choć równie dobrze mogła być zastawiona na ludzi, ba, być może nawet przez jego pobratymców lub jego samego. Podobnie jak Rosjanin nie koniecznie robił na drzewie cokolwiek zdrożnego - ale wiersz o tym ani nie informuje ani nie ocenia - w momencie śmierci to już nie ma znaczenia.)

Ważne jest by czytelnik dostrzegł, że Naturze ludzka śmierć jest zupełnie obojętna. Podobnie jak śmierć wszelkich innych zwierząt. W żaden sposób nie zmienia się naturalny porządek świata tylko dlatego, że zabrakło kilku bytów z tego lub innego łańcucha pokarmowego. Tę obojętność przyrody (i zapewne samego autora w czasie gdy pisał ten wiersz) podkreśla użycie pogardliwych sformułowań na niektóre nacje. W niektórych przypadkach (torturowany Włoch, zagłodzony Chińczyk, egzekucja przedstawiciela jakiejś ciemnoskórej nacji), wskazuje także na obojętność a wręcz nienawiść samych ludzi względem innych przedstawicieli własnego gatunku. Wiersz nie wspomina też, czy ci sobie na tę nienawiść w jakikolwiek sposób zasłużyli. Nawet trudno domniemywać czy te ataki mają lub nie mają podłoże w konflikcie etnicznym lub rasowym (Bo np. oprawcy Włocha mogą być przecież czarni, czerwoni lub żółci, niekoniecznie to jego pobratymcy z Sycylii.)

Ważne też by dostrzec, że w wierszu nie występuje podmiot liryczny. Autor tym samym całkowicie dystansuje się od przedstawionych wydarzeń. Przedstawia je, relacjonuje tylko, niemal ich nie ocenia w kategoriach moralnych. To co się dzieje mnie nie dotyczy. To przydarzyło się jakiemuś tam Żydowi (ba, wręcz Żydkowi, czyli jakiemuś mało ważnemu Żydowi), to już nawet nie jest trup Szweda ale szwedzki; skoro Cygan to "wiadomo", jak ginie Niemiec to nie po prostu Niemiec, ale zły-Niemiec: złodziej, itd. Ta celowo pogłębiana przepaść pozwala zachować spokój umysłu w obliczu bezustannej spirali okrucieństwa, cierpienia i śmierci na całym świecie, której autor w żaden sposób nie jest w stanie przeciwdziałać. Ani - chyba - nie bardzo chce - kiedyś i tak wszyscy umrą.

1. Piękne chmurki płyną dziś po niebie,
Żydek wleciał w dziurę w glebie,
no i nadział się na kolce;
krówki pasą się na łące.

2. Lisek stoi tam pod lasem.
Wilk podjada owce czasem.
Niedźwiedź zjada sobie miód
Kitajca w chacie skręca głód.

3. Motylek nad kwiatkami lata,
Cygan nogę se rozpłatał.
Piesek robi za stodołą kupkę,
Rusek z drzewa spadł na główkę.

4. Złodziej Niemiec szedł do Polaka.
Przełaził przez płot i się na pręty nadział.
Hiena się tam przyplątała,
ciepłą krewkę se chłeptała.

5. Konik zjada sobie siano
a pod płotem Czarnego rozstrzelano.
Ptaszek leci ponad lasem,
polewają Włocha kwasem.

6. Ogrodnik sadzi kwiaty,
Anglik obrywa baty.
Chłopczyk znalazł duży łuk;
leży w trawie szwedzki trup.

7. (...)

 

Przydałoby się dopisać kilka kolejnych zwrotek współcześnie, teraz gdy bardziej zależy mi na przekazie niż na samym szokowaniu kontrastami. Ale obawiam się, że krucha równowaga utworu mogłaby zostać zachwiana moim obecnym spojrzeniem na świat.

poniedziałek, 19 marca 2018

Oda do śmierci i życia

Autor: LO

Na podstawie: "Oda do młodości" Adama Mickiewicza

Polecam - jak zwykle w przypadku przeróbek - porównać sobie jak czasem nie wiele trzeba było zmieniać w stosunku do oryginalnego tekstu by osiągnąć totalnie pokręcone rezultaty ;-) I - co ważne - nadal zachować ciągłość i sens utworu.

Bez serc, bez płuc, to szkielety, trupy;
Agonii! Podetnij mi skrzydła!
Niech nad toksycznym wzlecę światem
w rajską dziecinę ułudy.
Kędy zapał tworzy dzieci,
każdy potrząsa kwasem
oblewając niechcący stojących obok.

Niechaj kogo kij zamroczy,
chyląc ku ziemi zmasakrowane czoło,
takie widzi kręgi wkoło
jakie wyłupanymi zakreśla oczy.

Mdłości! Ty nad rynsztoki
wylatuj, a promieniowaniem
ludzkości całe ogromy
przeniknij z końca do końca.

Patrz na dół - kędy cipę włosy zaciemniają:
obszar intymności zalany odmętem spermy.
To kobiecość!

Patrz, jak nad wzwody w dupie
wzbił się jakiś knot włochaty.
Sam sobie sterem, macającym organem.
Goniąc za komórką drobne plemniki,
to się wzbijają to wgłąb walą.
Nie lgnie do nich fala spermy.
A wtem jak bańka prysnęły okowy komórki:
Tak się zaczęło życie, nie ma ono poczęcia:
To mutant!

Cyjanku, tyś nektar śmierci.
Natenczas słodki gdy samobójstwo czynię.
Serca bijące poi rodanek.
Kiedy się zatrzymają - umrzecie.

Razem, trupy gnijące!...
W rozkładzie ogólnym są wszystkich członki.
Smrodem silni, rozumni kałem.
Razem, zwłoki butwiejące!...
I ten martwy kto pał od zawału,
jeżeli krwawym zewłokiem
dał innym okazję do ucztowania.

Razem, martwi przyjaciele!...
Choć droga stroma i glista
gwałci i słabo broni przejścia:
gwałt niech się zgwałceniem odciska,
A kości uczmy łamać się za młodu!

Dzieckiem w kolebce kto łeb urwał matce,
Ten młody zdusi ojca.
Piekłu diabły obije,
do nieba pójdzie potłuc anioły.

[
Tam żebraj gdzie Cygan nie sięga!
łam czego Pudzian nie złamie:
cudze kości! Syntholowych buł twych potęga,
miękki flak twoje ramię.

Hej! Ramę do ramienia! Zespój łańcuchem
Objedziemy rowerem ziemskie ściernisko!
Zestrzelmy myśliwce na lotnisko
Na jedno lotnisko drony!...
Dalej, bydle, z ciebie szmata!
Silnymi rozerwiemy cię woły
Aż spleśniejesz gnijąc na polu,
Dziecięce przypomnisz lata.

A tako w czas zamętu i przemocy,
Skłóconych bliźnich waśnią,
Katem "stań się" z bożej mocy.
Nie poprzestań na wyrwanym zębie.
Szarp pachwiny, miażdż golenie
Aż krwi czerwień nie okrzepnie.

W krajach ludzkości szaleje kostucha:
kosa jej tańczy dostojnie;
Oto miotacz ogniem zionie
pozbawia ciała ducha:
kogo ogień dosięgnie - spłonie;
popiołu pełne błonie.

Pękają rozbite brody
giną istoty śpiące;
witaj zwiastunie zagłady,
zniszczenia za tobą wrzące!
]

Oczywiście, niedokończony fragment w nawiasach kwadratowych dopisałem już "współcześnie". Jak się stylistyka zmieniła? Mam nadzieję, że zachowałem dawną wenę. ;-)

niedziela, 18 marca 2018

In the weapon center

Autorzy: Purch i LO

Data powstania: 3.10.1995

Należy się słowo wyjaśnienia.

Które zasadniczo napisałem już w TYM poście. Kto przegapił, zachęcam by się zapoznał zanim będzie kontynuować lekturę... Od serca zachęcam.

W celu edukacyjnym pozostawiam tekst bez żadnych poprawek - tak jak wówczas znaliśmy angielski. A co tam! Ale bolało mnie miejscami okrutnie...

- Can I help you, Mr. Robber?
- I would like to a buy a very deadlous weapon, you fuckin' jerk!
- Jerk? If you came here to tell bad words, I offer you only this old weapon - stone!
- Oh! I'm realy sorry! Please forgive me, you muthafucka.
- O.K. Meyby you'd like this laser cannon-gun?
- Yeah! I must today visit the bank and make some meat. With the laser I can do some roast and beefsteaks.
- Ohhh! Let's buy this - 2 megatons bomb! With this heavy weapon you make slaughter haus with the bank.
- Hmmm! It's to massive weapon! It might hurt me and burn all lovely money in the bank you slimy jerk!!!
- Yes, you all right. But... If you finish your work we cut money fifty-fifty, right?
- Gggrhh! You fuckin' moron! I cut you fifty-fifty with my beauty chainsaw!!!!
- O.K. But you standing on pancer mine, and now, I saveoff this. 
  Chłe, chłe. Yous stupid robber!
- OH! You weak and stoopid blockhead. I knew about this mine for the long time! 
  He HE! I kicked it under your table! You gonna die!
- Look out. It came back - there are rubber walls. And now I take an axe and throw for you!
- oops! Don't be stoopid! I Have a nitroglicerine bomb it the pocket!
- Well, Let's die together. Groooor. I'll bite you. I'm Nosferatu. Orggghhh. Uououo!
- Oh, no! I felt down the bomb!

KABOOM! Arrgh! GROAR!

sobota, 17 marca 2018

Bazooką i ostrzem

Autor: LO

Pomoc edytorska: Endrju

I kolejna niedokończona opowieść. Tym razem mocno futurystyczna. Z tego co pamiętam, na jej podstawie zbudowaliśmy nawet prawdziwe poziomy do DOOMa. A może odwrotnie ;-) Albo i równolegle. Fajno, że się znalazła, bo zupełnie o niej zapomniałem.

Dodatkowo dokonałem rozlicznych redakcji współcześnie podczas przepisywania tego z zeszytu by łatwiej się czytało (ma-sa-krycz-na ilość równoważników...). Brak daty powstania, ale obstawiam drugą klasę LO - jak przy większości tekstów. Max trzecią - zauważam radykalną poprawę w stylistyce i interpunkcji ;-).

 

Część pierwsza: Labirynt

- Banda kretynów! - Znowu wpakowali go do wirtualnej rzeczywistości. - Świetnie się bawią! Ciekawy jestem, co znowu wygrzebali? O, no proszę: DOOM. A chciałem pospać do kolacji.

Sięgnął do kieszeni i namacał jakąś kartkę. Wyciągnął ją i rozprostował:

Pozdrowienia od
LUCASA
Przed tobą caluteńki
epizodzik.

Wściekły zmiął kartkę i rzucił na podłogę obok wielu innych. Podszedł do szafki stojącej pod ściana i wyciągnął kombinezon pomalowany barwami maskującymi. Totalny odpał, gdy wokoło beton i metal. Do tego spodnie z wieloma kieszeniami i kilkoma stalowymi kółkami przy pasie oraz w szwach nogawek. Mocne buty z włókna węglowego na gumowanej podeszwie. W środku przyjemna, miękka wyściółka. Zatrzasnął zamki i przymocował zaczepy do kółek w spodniach tuż pod kolanami - mniejsza szansa na mokre stopy. Do każdej kieszeni buta włożył paczki energetyczne. Będą jak znalazł, gdy znajdzie się w takiej sytuacji, że da radę tylko się czołgać.

Naciągnął bluzę i połączył ją suwakiem ze spodniami niemal w jedną całość. Założył dolną część uprzęży mocującej na broń. Na stole leżały jeszcze części pancerza: po dwa na uda, jeden na tułów oraz hełm z noktowizorem. Łydki będą chronione przez usztywnione cholewy. Na pancerzu zamontował pozostałą część uprzęży. Kolejne zasobniki z energią i bateriami do zasilania hełmu poutykał po odsłoniętych kieszeniach.

Do kabury przy pasie, zaraz obok myśliwskiego noża, wsadził sześciostrzałowy pistolet Beretta 70. Dobry na komary.

Do plecaka wrzucił resztkę baterii i amunicji, które udało mu się jeszcze znaleźć na dnie szafki oraz pojedyncze ogniwo energetyczne. Zarzucił plecak na grzbiet i tak wyekwipowany wszedł do teleportu.

* * *

Stał po ścianą w ciemny korytarzu. Na ziemi leżały jakieś zwłoki, najwyraźniej ktoś zginął od otwierającego się portalu. Ciało nieszczęśnika było tak spalone, że aż trudne do rozróżnienia - Humanoid czy Trooper? Mógł to oczywiście być też zupełnie nowy przeciwnik, którego domontowali do bazowej wersji gry.

Ruszył przed siebie sunąc niemal bezszelestnie. Nieliczne działające lampy oświetlały jego przygarbioną postać. Korytarz skręca w prawo. Ostrożnie wyjrzał za róg: cisza i spokój. I tylko pod ścianą leży urwana ręka pokryta zielonkawą pleśnią. Na końcu korytarza ledwie widoczne w półmroku schody wiodące do góry.

Pomaszerował dalej, precyzyjnie stawiając kroki. Gdzieś z lewej doleciał go szum płynącej wody. Kilka kroków dalej w ścianie ział regularny otwór - jakby po wyrwanym oknie, przez który ostrożnie wyjrzał. Jakieś całkiem spore pomieszczenie, do którego spływa zielony, fluorescencyjny kwas. Ponad bulgoczącą cieczą, pod ścianami została umieszczona kładka, po której kręciły się jakieś stwory. Nierozpoznawalne w marnym oświetleniu.

Skulił się by łatwiej i ciszej prześliznąć się do poniżej otworu. Na szczycie schodów znajdował się dość jasno oświetlony podest. Dalej korytarz wiódł prosto i chyba rozwidlał się. Nie zdążył przyjrzeć się dokładniej gdy nagle z mroku powyżej wysunął się rozwarty pysk rakietnicy.

- Nie ruszaj się! Dobra, teraz pomału, ręce do góry i powoli obróć się bym cię lepiej widział... Co? To ty Frank?

- Benny! Kopę dni...

Uściskali się i wymienili ze sobą kilka grzecznościowych uwag. W końcu Frank spytał:

- Jesteś tu z własnej woli czy cię zapali?

- I tak i nie. Złapali mnie na próbie włamania się do systemu. Ech, a byłem już tak blisko! A ty?

- Napadli na mnie w domu, podczas sjesty! Aha, masz może coś lepszego od tej Beretty, którą chyba tylko dla ponurego żartu mi zostawili. Coś w liczbie sztuk większej od jeden, co tobie zbywa?

- Ach, to cały ty, Frank. Zawsze coś kręcisz zamiast powiedzieć wprost. Taaa... Pewnie, że mam. Tę oto strzelbę. Ale bez amunicji. Temu tam już nie będzie potrzebna.

- Dzięki. Nie martw się, mam kilka pionków. Walały się tam niżej w korytarzu - pomyślałem, że jeszcze mogą się przydać. A ty co żeś się tak czaił w tej dziurze?

- Wydawało mi się, że ktoś idzie. No i proszę! - Uśmiechnął się krzywo patrząc na kolegę. Nagle wzdrygnął się. - Tst. Teraz też coś człapie. Chodź tu!

Z głębi korytarza rozległy się mlaszczące kroki potwora, który z cicha coś do siebie warczał. Obaj doskonale wiedzieli co to za stwór. Ludzie nazywali go po prostu "Demon" a ci dwaj od dawna mieli opracowaną sprawdzoną taktykę likwidowania go.

Stwór poruszał się na dwóch tylnych łapach. Zasadniczo z braku nawet tak rachitycznych kończyn przednich jak choćby u T-Rexa należałoby powiedzieć, że poruszał się po prostu na dwóch łapach. Jak bezskrzydły kurczak. Tylko taki z olbrzymim łbem i oślinionym pyskiem pełnym solidnych i ostrych zębów. Gdy mijał ich kryjówkę gwałtownie do niego doskoczyli przecinając mu gardziel błyskawicznie dobytymi ostrzami. Stwór kłapnął jeszcze próbując rozgryźć napastników ale już był martwy - przebite serce nie działało jak należy.

Martwe cielsko zepchnęli w dół schodów. Zsunęło się wydając mlaszczący odgłos i znacząc stopnie strumieniem posoki. Byli zadowoleni - udało się pozbyć przeciwnika bez hałasu, który mógłby zwabić jednego ze zwyczajowych koleżków Demona. Jemu podobnych. Silnych w kupie.

Następnie wśliznęli się w wąskie przejście, przymykając za sobą drzwi. W samą porę. Na rozwidleniu korytarzy pojawiła się grupa "Impów", maszerujących prosto w ich stronę. Przeszły dalej w dół po schodach i zatrzymały się przy korpusie Demona. Przyglądały się mu, powarkując do siebie gorączkowo. Ten i ów rozejrzał się niespokojnie Wreszcie zbiły się w jeszcze ciaśniejszą gromadkę i poszły sobie dalej.

Impy, spotykane pojedynczo nie są groźne, lecz w grupie mogą sprawić spory kłopot, zwłaszcza, gdy atakują jednocześnie z kilku stron.

Frank i Benny już mieli wyjść z ukrycia gdy usłyszeli odgłos pracującego mechanizmu, charakterystycznego dla pneumo-mechanicznych drzwi typowych dla świata Dooma. Po chwili rozległ się donośny świst powietrza przeciskającego się między zaciśniętymi zębami. Tak głośny, że niemal zagłuszał ciężki chód swego właściciela. A ten podążył w ślad za Impami. Czujnie wyjrzeli na korytarz. Zdążyli jeszcze zobaczyć fragment zielonej peleryny niknący za rogiem.

- Zielony Gracz! Skąd on wyszedł?

- Stąd!

Przy schodach ział otwór niedomkniętego tajnego przejścia. Wionęło od niego zaduchem i stęchlizną.

- Lepiej tam nie wchodźmy. Najlepiej pójdźmy tam, skąd przyszły Impy. Przynajmniej mamy pewność, że jest tam aktualnie o pięć Impów mniej!

* * *

Już niemal doszli do rozwidlenia korytarzy gdy nagle zdało się, że samo powietrze się na nich rzuciło. Jakaś eteryczna istota widoczna nie bardziej niż ciemniejsza plama w otaczającym mroku. Stworzenie wgryzło się w rękę Franka. Ten drugą ręką odruchowo zdzielił agresora w łatwy do zlokalizowania pysk. Zaskoczony potwór rozwarł szczęki i uskoczył do tyłu. Na czas wystarczający by Frank dobył i wymierzył broń.

Jednak nie tak prosto trafić w niemal przejrzyste stworzenie, które niczym widmo porusza się w półmroku zasnutym oparami i wyziewami ze ścieku poniżej. Dopiero któraś kolejna kula sprawiła, że galaretowata substancja jego mózgu rozprysnęła się na ścianach. Martwy stwór upadł w szlam pokrywający podłogę korytarza.

Przyjrzeli się zarysowi nadal przejrzystego truchła w otaczającej je mazi. W zasadzie miał niemal ten sam kształt co Demon. Z jednym wyjątkiem - ten posiadał także solidnie rozwinięte górne / przednie kończyny, zakończone potężnymi i ostrymi szponami.

- Hm. Jak Demon z pierwotnej wersji Dooma - mruknął Benny. - Interesujące.

Upchnęli zwłoki za stojącym nieopodal olbrzymim lichtarzem a następnie udali się w lewą odnogę korytarza. Miejscowo było tu trochę jaśniej, ale dalej, gdzie korytarz schodził na niższy poziom, było ponownie dość mroczno. Kolejne rozwidlenie.

Ponownie wybrali lewą odnogę. Jako, że środkowy korytarz tonął w niezachęcającej do penetracji całkowitej ciemności natomiast w prawym można było tylko zobaczyć kolejne rozwidlenie. I więcej mroku. Wybrany korytarz ponownie skręcał w lewo jednocześnie wznosząc się schodami na wyższy poziom. Nagle zostali zaatakowani przez dwóch Humanoidów, Troopera i Demona. Kilkunastoma strzałami położyli napastników trupem. Pokiereszowane zwłoki padły na podłogę obok innych, niezidentyfikowanych ochłapów gnijącego mięsa.

Ponownie raniony Frank oparł się o ścianę i podreperował swe siły energią z podręcznego pakietu. Nagle ściana, o którą się opierał gwałtownie uniosła się sprawiając, że Frank zataczając się nieomal wpadł do jasno oświetlonego pomieszczenia za nią. Na podłodze leżało kilka pakietów energii i trochę amunicji, które sprawnie podzielili między sobą. Po czym wrócili by przeszukać dymiące jeszcze zwłoki. Niestety, nie znaleźli nic godnego uwagi.

Za to dalej, w głębi pomieszczenia, w kręgu światła padającym przez otwór w suficie leżało coś błyszczącego chromowanymi powierzchniami. Podeszli bliżej a widok potężnej łańcuchowej piły sprawił, że twarz Franka rozciągnęła się w szerokim - choć lekko krzywym - uśmiechu.

- No, nareszcie! - Nachylił się nad maszyną. - Pozwolisz?

- Pewnie. Przecież wiesz, że nie potrafię tego obsługiwać.

Piła umieszczona była na żyroskopowym wysięgniku, który mocowało się do pancerza. Dzięki temu wspomaganiu Frank mógł nią nią sprawnie operować wkładając w to minimum wysiłku. Opaskę kontrolną założył na nadgarstek, by mogła precyzyjnie odbierać sygnały z jego ścięgien i odgadywać jego intencje i błyskawicznie reagować na komendy wydawane gestami. Podłączył kabel kontrolny do korpusu piły i natychmiast jej plazmowy silnik uruchomił się z cichym pyrczeniem.

Ruszyli wąskim przejściem, z którego wcześniej wyskoczył Demon by po kilkunastu krokach i kilku wybebeszonych stworach stanąć przed solidnymi wrotami. Stanęli po bokach i przez chwilę nasłuchiwali. Wreszcie Benny wdusił przycisk odpowiedzialny za ich otwarcie.

Ostrożnie zajrzeli do środka, cały czas przeczesując wnętrze lufami karabinów. W niepozbawionym okien pomieszczeniu, mimo jasnego dnia na zewnątrz, było zaskakująco ciemno. Mrok w nim panujący miały za zadanie dodatkowo rozświetlać strategicznie ustawione pochodnie. I rzeczywiście oświetlały, nawet dość dokładnie, to co znajdowało się na podłodze.

Migoczący blask ognia odbijał się w niezakrzepłej jeszcze krwi pokrywającej nierówną warstwą niemal całą podłogę komnaty. Znaczną część powierzchni pomieszczenia, zajmowały sterty usypane z nierozpoznawalnych, rozkładających się części ciał, strzępów oderwanych od kości mięśni a nawet niemal kompletnych zwłok. Spośród kilkunastu wbitych na pale Wędrowców kilku jeszcze się półprzytomnie poruszało jęcząc w agonii... Dla nich nie było już ratunku. Ich umysły już opuściły symulację.

Pod jedną ze ścian leżał jeszcze jeden. Był to młody chłopak, o ciele tak zmasakrowanym, że fakt iż jeszcze oddychał zakrawał na niemożliwość. Gdy podeszli bliżej, uniósł lekko zapuchniętą twarz by spojrzeć na nich ocalałym okiem. Nie był w stanie powstrzymać zastygłego grymasu wyrażajacego bezgraniczne cierpienie, którego doświadczał.

- Kim wy... ? - Najwyższym wysiłkiem zdobył się na chrapliwy szept. Nie ważne. Po prostu dobijcie mnie...

- Kolego, z choinki się urwałeś czy co? Pierwszy raz wsadzili cię do DOOMa?/p>

- No tak. Ale...

- Ha! No to pewnie nie wiesz, ze jest tu coś takiego jak energia?

- Wiem... Tylko, że ja...

- Co? Skończyła się? Nieważne. My mamy zapas. Frank, chodź no tu. Podaj skrzyneczkę. O tak, pij młody.

Po chwili rany zasklepiły się i chłopak spróbował wstać. Oczywiście udało mu się to już za pierwszym razem.

- Świetnie. Fizycznie przestaje boleć od razu. Ale umysł jeszcze będzie pamiętał przez jakiś czas. - Oczy młodego rozszerzyły się jeszcze szerzej gdy jego mózg na chwilę sięgnął do z wolna zacierającego się koszmarnego wspomnienia. - Jak się nazywasz chłopcze?

- John, sir. Dziękuję.

- Nie ma za co. Mów do mnie po prostu Frank. A to jest Benny.

- Cześć.

- Cześć. Lepiej już?

- Jasne, sir. To znaczy Ben.

- Dobra chłopcze, powiedz mi jeszcze kto cię tak urządził?

- Ten tam stwór w kącie. Ten z największymi szponami na łapach. A jego z kolei zarąbał Indygowy Gracz.

- Gracz? Jakim cudem cię nie dobił?

- Pewnie myślał, że z tymi flakami na wierzchu już jestem trupem. Zabrał mi tylko broń i sobie poszedł.

- Nosz kurna. My widzieliśmy jeszcze Zielonego. To oznacza co najmniej dwóch w grze. Ciekawy jestem ilu jest aktywnie zalogowanych i jak duża jest ta mapa. Dobra, chodź Ben obejrzymy tego tam... O, kurwa. Baron. No chłopcze, ty to masz na prawdę niefarta. Sam początek gry i od razu Baron.

Żywy Baron wygląda z grubsza tak, jak ludzie kiedyś wyobrażali sobie diabła - stąd jego pełna nazwa to Baron Piekieł. Nagi ludzki tors, pokryty różowa, demonią skórą osadzony na kudłatych faunich nogach a zwieńczony ni to świńską ni baranią rogatą głową. Dłonie zakończone grubymi szponami z na poły organicznego stopu tytanu. Wnętrze dłoni pokrywają pory i szczeliny, przez które wydostaje się zielonkawa plazma, które bestia formuje w zdatne do rzucania zabójcze pociski. Sama skóra dłoni pokryta oparzeniami i przypaleniami od płynnego ognia, którego nawet ten diabelski pomiot nie jest w stanie długo wytrzymać.

Lecz ten Baron nie miał wielkich szans na przeżycie spotkania z Graczem - w jego brzuchu ziała poszarpana wyrwa, którą mogła spowodować jedynie solidna seria z pulsatora plazmowego. Brzegi rany znaczyła usmażona zielonkawa krew potwora. Z wnętrza jamy brzusznej wypływały nędzne resztki jego wnętrzności i spiętrzały się piargiem sięgającym zakrwawionej podłogi. Szpony poznaczone były jeszcze świeżą ludzką krwią. Najpewniej Młodego.

Frank wyjął nóż i wydłubał je ze skóry. Celnie rzucone mogą stanowić cichą i skuteczną broń ofensywną. John w tym czasie podszedł do ściany i coś wcisnął. Uniósł się fragment muru. A za nim... Istna zbrojownia! Rzycili się na niąjak sępy. ZNleźli po kilka sztuk broni identycznej z jużposiadaną i sporo amunicji oraz pakietów energii. Jedyna nowość to karabin maszynowy, który po chwili dyskusji pozwoli zatrzymać Johnowi.

- Skąd o tym wiedziałeś?

- Gracz tam grzebał zaraz po zabiciu Barona. Oczywiście zabrał co tylko zdołał.

- No jasne... Dobra, pora stąd wyjść. Drzwiami nie możemy - krew ścieka po schodach i zostawimy za sobą wyraźne ślady naszej tu bytności. Proponuję przez okno.

Przy jednym z okien znajdował się przycisk otwierający parapet. Zeskoczyli na dół. Znajdowali się u stóp muru jakiejś warowni. Stali na stoku, który parę metrów dalej urywał się zawrotnym klifem, u którego stóp rozpościerał się gęsty las. Z obu stron skarpa podchodziła pod sam mur warowni. Jedyna droga wiodła w dół stoku. Ostrożnie zjechali po zboczu i zagłębili się miedzy drzewa.

* * *

piątek, 16 marca 2018

Poczet belfrów polskich (epos de schola)

Autor: LO i Endrju.

W odróżnieniu do wcześniejszego utworu ("Belferiady") ten z jednej strony jest bardziej osobisty - można znaleźć sporo nawiązań (odbitych w BARDZO krzywym zwierciadle i do tego do góry nogami) do naszej własnej szkoły i kreatur ją zamieszkujących - a z drugiej - pisaliśmy to we dwóch, więc poziom absurdu, brutalności i obłędu został drastycznie spotęgowany. A przy okazji - utwór ten jest niemal dwukrotnie dłuższy (50 strof vs 29). I w kilku aspektach trochę byliśmy wtórni, ale postarałem się to w miarę przyzwoitości poprawić.

Inna sprawa, że co prawda nie padają tam żadne nazwiska a utwór pisany jest z dużym dystansem ale jednak napotkałem kilka pseudonimów, które zastąpiłem czymś bardziej "neutralnym". W sumie, założenie utworu było takie, że jego bohater dowali wszystkim "belfrom" w szkole, niezależnie od naszych osobistych sympatii czy antypatii... Także ten... Ostatecznie nie załapała się nawet połowa chyba - bo niektóre opisy okazały się zbyt kwieciste i zabrakło weny na więcej ;-) Jest też szansa, że niektórzy już faktycznie nie żyją; to się przynajmniej nie obrażą.

Z innej beczki - nawet psychol-morderca pojawiał się w oryginalnym tekście pod kilkoma imionami (Zbysio / Jacuś), to naprostowałem ;-)

1. Otworzyły się drzwi szkoły
wtoczył się tu facet goły.
Karabinek trzyma w ręku,
cicho skrada się po ciemku.

2. Wyjął ze schowka ciuchy.
(Pozabijał muchy.)
Ubrał się w nie błyskawicznie
i uzbroił ślicznie.

3. Potem schował się za szafą,
zablokował drzwiczki lachą.
I zaczaił się do switu
aby wyspać się do sytu.

4. Kiedy słonko błysło
wystawił stamtąd ryło.
I wygarnął z obu luf -
leży na podłodze trup.

5. To szatniarka przyszła już.
Płynie po podłodze mózg.
Ciocia otworzyła drzwi,
rozległ się jej pisk.

6. Tłuste stare babsko,
przekłute, o ziemię plasło.
No a gościu znów
rzuca w babę nóż.

7. Wyjął ostrza z baby oba;
potoczyła się odcięta głowa.
Wytarł krew o fartuch
i wytężył słuch.

8. Nagle się rozległy
w korytarzu czyjeś kroki.
A bandyta przebiegły
schował za drzwi zwłoki.

9. Wchodzi tupiąc nauczyciel,
od PO dręczyciel.
Wszedł se w plamę krwi.
Dalej uchyliły się drzwi.

10. Poślizgnął się i wrzasnął.
Dupą o podłogę plasnął.
Granatowy garniturek
rozdarł się o murek.

11. Nasz bohater wstał
i gościowi głowę rwał.
Nauczyciel się zakrztusił,
napił krwi i udusił.

12. Uciął facetowi jaja.
Pojawiła się facetka mała:
czarne włosy, krzywy ryj -
na jej mordzie ląduje kij.

13. Nos się złamał, krew polała
jędza nawet nie płakała.
Gdy upadł na podłogę
zabójca jeszcze urwał jej nogę.

14. Wszedł do klasy,
zabrał mapy.
Ponadziewał trupy
i skopał im dupy.

15. Wuefista leci z piłką
na czole pulsuje żyłką.
Jest wielki jak żleb,
koleś skrócił go o łeb.

16. O podłogę trzasły gnaty,
odpadły mięcha płaty.
Sorek krwią się zbroczył
i po schodach stoczył.

17. Nasz przyjaciel wszedł do gabinetu
wsadził pigułę do klozetu.
W wypięty tyłek
wbił strzykawek magazynek.

18. Ponaciskał tłoczki, 
poprzycinał loczki.
A w strzykawkach był cyjanek.
To był jej ostatni ranek.

19. Bab wyprężyła plecy,
narobiła hecy -
głowa jej się w kiblu trzyma,
gościu uszy jej użyna.

20. Korytarzem się toczy
i wytrzeszcza oczy
gruby baba od chemii.
(Cyce wiszą jej do ziemi.)

21. Koleś ją oblewa kwasem,
wrzaski słychać aż pod lasem.
Z kobiety skóra złazi,
na podłodze pełno mazi.

22. Tłuszcz w niej wrze
i na podłogę kapie.
Oczy wyszły z orbit.
Zgaga zdechła, to nie mit.

23. Psychopata zeszedł niżej.
Spotkał gościa, podszedł bliżej.
Głupi uśmiech, tępy ryj.
Zbysiu dzierży w ręku kij.

24. Świńskie oczka, okulary -
fizyk nie jest jeszcze stary.
Przez sweterek, prosto w splot,
kij go wali niczym młot.

25. Potem włączył go do prądu,
fizyk dostał oczopląsu.
Zaczął skakać po suficie
o podłogę stracił życie.

26. Krwią zachlapał wszystkie sciany
(zataczał się jak pijany).
Teraz leży, ładnie świeci.
Dymek z truchła w górę leci.

27. Wpada bab na mordercę.
Zbysio jej kaleczy ręce.
Wchodzi z nią do biologicznej
szkolnej pracowni ślicznej.

28. Wpycha czachę jej do wody.
Do akwarium też przewody.
Babę prądzik kopie.
Koleś z piłą człapie.

29. Włoski blond sczerniały,
plazmoliza już zachodzi.
No a ostry łańcuch wspaniały
między pośladki wchodzi cały.

30. Trup w pół przecięty,
z wody wyjęty,
krwią zalewa już podłogę.
Jeszcze szafką przygniata jej nogę.

31. Zbysio jej na mordę szcza,
potem w jelito szczotkę pcha.
Muchy gęsto się zlatują,
na trupa popatrują.

32. Wtem dyrektorka korytarzem człapie.
Bandzior ją za włosy łapie.
Woli mordą w szybę,
nożem kroi nogi krzywe.

33. Wicka jak się pojawiła
była niezbyt miła.
Wyła pluła, darła mordę;
ryczała i sypała kredę.

34. Zbyszek tylko na nią spojrzał.
Odwrócił się i oddał strzał.
Baba patrzy w dziurę w brzuchu,
przewraca się i leży w bezruchu.

35. Jucha z dziury gęsto płynie,
rozlewa się po wykładzinie.
Mglistym wzrokiem patrzy
jak rozłażą się wylękłe wszy.

36. Gościu od informatyki bierzy.
Zarwał w czachę no i leży.
Głupi uśmiech jeszcze został,
do dokładkę kopa dostał.

37. Zbyszek w ścianę strzał oddał:
"Ciekawe kto jeszcze został?"
Długo na krzyk nie czekał -
ktoś odnalazł jedno z ciał.

38. Rzucił się w tym kierunku -
krzykacz już bez ratunku.
Drugi wuefista teraz
patrzy na szaleńca niczym głaz.

39. Potem mu na głowie
ląduje krzesło nowe.
Mózg na ściany chlapie;
psychol oczy łapie.

40. Dalej stoi pani matma.
Gość oddechem ją załatwia.
Kok na boki się rozłazi.
Koleś już po schodach złazi.

41. Korytarzem sunie babsztyl;
na podłogę kapie diacetyl.
Palce przy bokach wciąż szperają,
pary koltów wciąż szukają.

42. Baba idzie jak kowboj;
z brzucha dum-dum robi kompot.
Jędza krwią się zalewa;
juchą jej nasiąka gleba.

43. Jeszcze w locie traci łapy,
szabla jej odcina chrapy.
Psychopata krew zlizuje
no i buty se sznuruje.

44. Lecz za późno, koniec już -
bracha nagle zleciał tchórz.
Do budy gromada wpada
z drugiej B armada.

45. Bandzior w przerażeniu pada,
kończyny na boki rozkłada.
Chłopcy szybko go rozbrajają,
broń na ramionach wieszają.

46. Szybko wchodzą na dach.
W oczach jeńca widać strach.
Potem go zrzucają w dół
gościu wpada w płytki dół.

47. Koleżanki sypią wapno i ziemię
(uwijają się szalenie).
Psychopata już nie żyje
w ciemnej glebie teraz gnije.

48. Na tym kończy się historia ta
lecz dalszy ciąg ona ma.
No bo przecież kiedyś
najdzie ministerstwo myśl.

49. I pojawią się tu nowi
belfrowie kolorowi.
I kolejny szajbus głupi
z życia wszystkich złupi.

50. Tak na koniec chciałbym rzec,
że ten wiersz to niezła rzecz.
Niechaj nikt nie bierze go do siebie
bo się szybko znajdzie w niebie.

O matulu! Ta końcówka z odsieczą jest żenująca. Trzeba dodać odpowiednią etykietę.

czwartek, 15 marca 2018

Ciekawostka z poletka gier

Obok głównej fascynacji Doom'em zagrywaliśmy się też innymi tytułami. Zaszczytną pozycję na piedestale piastuje też "UFO: Enemy unknown"

Cóż, esencją tej gry jest, że najemni żołnierze, którzy zasilają pojawiają się i znikają w tempie zastraszającym. (Ok, nie jest to może Cannon Fodder, bo możliwości chronienia i rozwijania minionów mamy znaczne, ale jednak - przykre wypadki zdarzają się bardzo często.) W celu wygenerowania poczucia większego związku i zaangażowania się w opiekę nad nimi postanowiłem pozmieniać ich domyślne, bezpłciowe imiona na takie, które będą miały znaczenie i mózg będzie bardziej je kojarzył. Niebagatelny wpływ miało to też na proces zapamiętywania cech postaci - bardzo łatwo było sensownie zaplanować wyposażenie drużyny, pamiętając, że Igor to osiłek a Iwona mentalistka. A Piotrek, który leży w szpitalu dobrze sobie radzi z bronią ciężką i będzie mi go brakować bo w misji napotkamy czołgi wroga. Bez potrzeby ciągłego zaglądania do statystyk postaci.

Oczywiście nie był bym sobą, gdybym nie wymyślał postaciom imion od czapy. Nie jestem pewien na ile Endrju był inspiracją dla moich knowań, ale na pewno miał przy tym niezły ubaw i kibicował mi przy kolejnych wariactwach (tak, grałem praktycznie wyłącznie u Niego na kompie z braku własnego PC. Moje Atari 65 już dawno do grania nie wystarczało. Co najwyżej do bawienia się Chaos Music Composer'em czy Turbo Basic'iem. :-/

Tak, oto, po tym przydługim wstępie, prawdziwa perełka. Jedyny zachowany fragment listy imion zaplanowanych do nadchodzącej rozgrywki (tak, oczywiście - plan powstał w szkole, przed popołudniową wycieczką do Endrju ;-) A może i dodawałem ludków na listę na bieżąco podczas gry? Tylko po co? Cholera wie.). Przeważają imiona kobiece bo akurat świeża dostawa żołnierek oczekiwała na nowe nazwiska. Większość facetów (najpewniej) przemianowałem tydzień wcześniej.

Kto rozpoznaje siebie ale znajome nazwiska? Albo inne terminy ;-)

Jak widać dzielenie imion / nazwisk na anglicyzmy czy fonemy to tylko niewielki fragment pokręconych pomysłów, które tu miałem...

Endrju, masz jeszcze te sejwy? ;-) Może da się odzyskać więcej imion ;-P

środa, 14 marca 2018

No to gramy!

Podtytuł: "Poradniki człowieka zadoomanego".
Seria: wierszyki o grach - DOOM
Autor: LO i Endrju
1. Klawiatura z trudem skrzypi.
Twardy zgrzyta, iskry sypie.
Napalony gracz czatuje
aż się gierka załaduje.

2. Na ekranie się pojawia
napis DOOM i zorza krwawa.
Gracz klawisze śliną moczy,
na obrazek wytrzeszcza oczy.

3. Nagle zmienia się sceneria -
ekran przeszywa karabinu seria.
Gracz w klawisze rypie,
i procesor iskry sypie.

4. Na ekranie cuda, dziwy.
Czy ten potwór jest prawdziwy?
Mniejsza z tym - jest brzydki.
Wpada sobie w dołek płytki.

5. Serią ścięty, leży na dnie
a tu drugi tunelem człapie.
Leci z działem tutaj strzela.
Dostał w czachę i spierdziela.
 
6. Gracz strzela z bazooki:
rozchlapane lecą zwłoki.
Zza rogu strzelec się wychyla.
Dostaje kulkę i się rozpływa.

7. Nagle wyłączyli prąd.
Wściekły gracz opuszcza dom.
Kamienistą ścieżką idzie
tam gdzie garaż przy korycie.

8. Po otwarciu drzwi
zapala światło, wszystko lśni.
Stoją guny w rzędzie:
lufy, lufy, spluwy wszędzie!

9. Gość wybiera i przebiera;
okiem znawcy wciąż spoziera.
Potem opuszcza kamienicę
i wychodzi na ulicę.

10. Na środku chodnika stawia
haubicę i moździerz naprawia.
Ładuje a po chwili strzela.
Tłum trafiony się rozbiega.

11. Koleś strzela z karabinu,
pociąga z butli ginu.
Seria za serią tłumy kosi.
Nikt o litość tu nie prosi.

12. Nagle powróciła mu do głowy
zapomnianej twarz osoby.
Ten przygłupi budy dyrektor,
który rozbił mu reflektor.

13. Brachu udał się do szkoły,
z której został wyrzucony.
Teraz drzwi wyważył łomem,
zamaskował ślad kondomem.

14. Wszedł do gabinetu
dyrka wsadził do klozetu.
I odstrzelił mu pośladki -
dawno tu nie było jatki.

15. Dyrek gównem się zakrztusił,
napił wody i udusił.
A tu wpada stara baba,
od matematyki zgaga.

16. Kiedyś linijką zbiła go.
Teraz on piłuje ją.
Chrzęści łańcuch wciąż po kościach
fizyk cały w mdłościach.

17. Fizykowi w dziób
wbił się brudny but.
Po coś głupi wchodził tu?
Teraz będziesz martwy trup.

18. Fizyk nabrał białej barwy,
z nosa puścił nieco farby.
Wytoczył się na korytarz
tam gdzie stał dygnitarz.

19. Wizytator kretyn wrzasnął.
Dostał w łeb i zasnął.
Wtem do budy wpada wojsko,
Zbysio poczuł się tu swojsko.

20. Zbiega do kotłowni,
no i wpada do smołowni.
Tam stoi ta co go tłukła -
stoi wściekła pani Szufla.

21. Zbysio grubą babę tnie
i łopatę o jej czachę gnie.
Mięcho wrzuca do tygla -
płonie baba obrzydła.

22. Gościu wściekły szczerzy kły;
po szatniarce skaczą wszy.
Teraz idzie w ruch siekiera -
truposz w sufit już spoziera.

23. Za zakrętem sala gimnastyczna.
W środku morda psychiczna.
Wuefista - cymbał - zawisł
na drabinkach od analiz.

24. No a Zbysio, daję słowo,
zagrał w kosza jego głową!
Wuefista, kulturysta,
na kształt szmaty teraz zwisa.

25. Wtem wpadł na żołnierzy.
Do każdego z UZI mierzy.
Lecą kule, krew się leje
a komandor mdleje.

26. Ten kretyński szpion
wygląda jak cyber-demon.
Zbyszek wali z obu luf
prosto w krzywy dziób.

27. Gdy opuścił już budynek
detonuje wszystkie miny,
które wcześniej pozakładał,
gdy się korytarzem skradał.

28. Wtem.. Co to? Coś jaśnieje!
Rozświetla się ulica.
To kolesie z elektrowni,
prąd włączyli - się przemogli.

29. Zbychu odzyskał zdrowe zmysły,
w jego domu światła błysły.
Koleś leci wprost do siebie;
dymy snują się po niebie.

30. Gościu do pokoju wpada
i przed komputerem siada.
Znowu twardziel piszczy,
znowu ekran błyszczy.

Dodałem trochę współczesnych poprawek - zmieniłem miejscami interpunkcję, poprawiłem kilka rymów. Nic ze stratą dla oryginalnej jakości - mam nadzieję.

wtorek, 13 marca 2018

Mądrość ludowa nr. 001

W ramach brakujących pikczersów - mądrość ludowa autorstwa LO

Zdaje się to jest przeróbka fragmentu z jakiegoś wielkiego dzieła z dawnych czasów, tak brzmi, ale brak jakiejkolwiek adnotacji na kartce.

Daremne żale, próżny trud,
bezsilne pierdolenia.
Tłustych kształtów żaden cud
nie zmusi do schudnienia.

Saloon

Autor: LO

Na podstawie: "Skóra" Aya RL

Stoję na ulicy z nią, Luis na wprost nas
Ktoś przechodzi, sprawdza ją - instruuje nas.
Głośno mówię: "Mała patrz. Ten tam to jest drań."

Potem obejmuję ją, celuję gdzieś w dal.
Nie dochodzi kroków głos, wolno płynie czas.
Zaczynamy walkę już. Mała drży jak i ja.

(ref.) Bam, Bam, Bam, Bam, pif, paf, paf, pif, paf. ( x4 ) 

Stoję na ulicy z nią, ludzie wokół nas.
Luis staje, strzela, prosto w czyjąś twarz!
Głośno wołam: "O idiota! O partacz!"

Potem mu odstrzelam nos, upadł ale wstał.
Dookoła głosów sto: "Ten w glanach to chwat!"
Już nie byłem sam. Mała do kabury już wraca.

(ref.) Bam, Bam, Bam, Bam, pif, paf, paf, pif, paf. ( x4 ) 

Wtedy znów wyjmuję ją, odjeżdżamy w step.
Nie obchodzi chwały głos, wolno płynie czas.
Odpływamy w szary step. Mała czeka jak i ja.

(ref.) Bam, Bam, Bam, Bam, pif, paf, paf, pif, paf. ( x4 ) 
   Pauza
   Bam, Bam, Bam, Bam, pif, paf, paf, pif, paf. ( x4 ) 

Dokonałem kilku poprawek współcześnie, by lepiej wpasowywało się w melodię oraz było zabawniejsze.

poniedziałek, 12 marca 2018

Luis chce być krową

Autor: LO

Na podstawie: "Chcemy być sobą" Perfect

ref. Chciałby być krową!
     Chciałby być krową, wreszcie!
     Chciałby być krową!
     Chciałby być krową, jeszcze! (x2)

Jak co dzień rano kulę ołowianą
nabijam rano nad gazety plamą.
Nikt nic nie mówi, wiem jak to robić.
Taboret w ścianę rzucam - pora wychodzić.

Na klatce stoi, szklany wazonik.
Szybko celuję i nie pudłuję...
Kolbę drewnianą ważę we dłoni
i chowam ją. Dla niego kulę jeszcze mam.

ref. Chciałby być krową!
     Chciałby być krową, wreszcie!
     Chciałby być krową!
     Chciałby być krową, jeszcze! (x2)

Trzyma się ściany, niczym pijany.
Tłum wokół tańczy taniec porąbany.
Stopy zmęczone depczą mu palce.
Idiota zwleka, oczy ma szalone.

Broń pewna pojawia się w ręce...
I tak jest dobrze - ślicznie mu w trumience.
Po co się spieszył, po co się spieszył.
Mnie się naraził i sprawę... zapeszył.

ref. On chciał być krową!
     On chciał być krową, wreszcie!
     On chciał być krową!
     On chciał być krową, jeszcze! (x6)

Z niewielkimi poprawkami w stosunku do oryginalnej przeróbki.

Piosenka zdecydowanie o reinkarnacji :-P.

Pikczersy #15-22

#15Luis WC
Autor:LOOfiara:Luis
Sytuacja niegodna pozazdroszczenia ale Luis czegoś wesoły... Może lubi złoty deszcz?
#16Luis duch
Autor:LOOfiara:Luis
Oh.
#17Luis siłacz
Autor:LOOfiara:Luis
No chyba nie bardzo...
#18Luis flegmatyczny
Autor:EndrjuOfiara:Luis
To się raczej nie skończy dobrze...
#19Luis psychiatra
Autor:LOOfiara:Luis
To oczywiście ilustracja dowcipu z brodą: "W szpitalu psychiatrycznym lekarz robiący obchód słyszy jak w jednej sali ktoś głośno liczy:
- 21, 21, 21, 21, 21 ...
Zaciekawiony zagląda przez dziurkę od klucza i w tej właśnie chwili z dziurki wysuwa się igła. Lekarz odskakuje trzymając się za oko, a zza drzwi słychać liczenie:
- 22, 22, 22, 22, 22..."
#20"Pijany Luis"
Autor:LOOfiara:Luis
I ponownie lustracja dowcipu: "- Tato, dlaczego babcia biegnie zygzakiem?
- Nie gadaj tyle tylko podawaj naboje."
#21Luis myśliwy
Autor:EndrjuOfiara:Luis
Chyba dopiero co dołączył do koła łowieckiego... Pewnie nawet nie zdąży opłacić składki.
#22Luis niewidzialny
Autor:LOOfiara:Luis
I kryjówka spalona...

niedziela, 11 marca 2018

Bajka o Czerwonym Kapturku

Autorzy: Purch i LO

Należy się słowo wyjaśnienia.

Jedną z ciekawszych zabaw wymyślonych przez Sobros był (cholera, nawet nie mam pojęcia czy to miało wówczas jakąkolwiek nazwę) "Dialog w ciemno". Glizd napisał aplikację, która wyświetlała tylko wypowiedź poprzedniej osoby. Kolejna osoba (na zasadzie hot-seats) musiała dopisać swoją wypowiedź nie znając kontekstu wcześniejszej rozmowy. Czasami ktoś odgrywał jakąś z góry założoną rolę, czasami wychodziły głupie literówki, z których potem była kupa śmiechu - gdy na koniec zabawy odczytywano pełny tekst rozmowy.

Oczywiście im więcej graczy tym lepiej - kontekst lepiej się gubił, jak przy zabawie w głuchy telefon. I tym zabawniejsze głupotki wychodziły.

Specyficzną odmianą tej zabawy, którą kilka razy zagraliśmy w szkole był dialog. Też nie wiadomo gdzie ostatecznie nas fabuła zaprowadzi, ale oczywiście nie ma tu mowy o zabawnym efekcie pomieszania / zgubienia kontekstu więc - oczywiście - poszliśmy w wulgaryzmy i krwawą jatkę - aby było "zabawnie". Tekst ma kilka momentów, ale poza tym jest mocno żenujący.

W ramach szlifowania znajomości lengłydża popełniliśmy też podobne (choć - na szczęście - krótsze) dziełko "po angielsku". Czytelnik szybko się zorientuje, gdzie mniej więcej kończyła (i zaczynała) się wówczas nasza znajomość języka obcego...

Możliwe też, że w poczuciu zażenowania tym tworem postanowiłem napisać coś deczko ambitniejszego...

Żeby nie było, że nie ostrzegałem - to jest kawał chamskiego tekstu. Ale jeśli rozbawi Cię - drogi Czytelniku - przynajmniej raz lub dwa - to spełni swoją rolę. Może znajdziesz tu jakieś... hmmm... smaczki dla siebie. Nawet się do tego publicznie nie przyznawaj.

- Hej mała, dokąd to posuwasz?
- Spierdalaj włochaty chuju, nie twój interes!
- Co masz do mojego interesu, pieprzona czerwona kurwo?
- Zejdź z drogi jeśli ci twoje zawszone życie miłe!
- Ożesz ty! Zagryzę cięty paskudna szmato, ruro niewydymana!
- Nie radzę. Jestem pracownicą elektrowni atomowej. Codziennie czyszczę reaktor.
- Et, co mi tam! Ja pracuję w innej elektrowni jako mieszacz masy plutonowej.
- To po co tak się użeramy? Przecież należymy do tej samej grupy zawodowej!
- Ty wiesz? Coś w tym jest. Ale ja jestem głodny. Co masz w koszyku?
- W tym koszyku jest śmierć i zagłada, nie podchodź!
- To co zjemy? Może babcię?
- Całkiem interesujące, ale mam inny pomysł! Ty zjesz moją babcię a ja zjem twoją.
- No problem. Let's ate it! - jak mawiali starożytni Brytowie.

       * * *

- Twoja babcia była cholernie żylasta - wyjmuje gałkę oczną z pomiędzy zębów -
    mózg miała pomarszczony jak wędzona śliwka. I wrzody na żołądku. 
    Tfu! Paskudztwo. Chyba mi zaszkodzi.
- Z twoją było jeszcze gorzej. Była brudna i zawszona i nie można było jej zgryźć.
  Dopiero po rozdrobnieniu trotylem była jadalna. 
  Jeszcze do tego apetyt popsuły mi tasiemce i owsiki.
- Tak to jest! Starość nie apetyczność.
- Ale ty wyglądasz na smacznego. Dawno nie jadła młodego wilka!!
- Tak, to dobry pomysł. Taki ładny, czerwony deserek. Grooar...
- Najpierw przekąska - odbezpiecza granat. - Smacznego!
- Dzięki! -  Zakłąda kask i ciska laskę dynamitu. - I nawzajem.
- Nic z tego.- Gasi lont wodą i wyciąga flejmer. - Trochę się przyrumienisz!
- Życzę powodzenia!
Zapina zamek azbestowego kombinezonu i ładuje bazookę. - A teraz trochę rozrywki!
- Zoom! Pac!
Czerwony Kapturek celnym kopem z obrotu wytrąca bazookę z łap wilka i wybija mu kilka siekaczy.
- Arghhh! Ty kurwo! - Szerokim łukiem i z dźwięcznym kłapnięciem odgryza jej nogę przy samej dupie:
- Mmm. Co za smaczne mięcho!
- Groar! Ououou! Ty cwelu!! - Wyjmuje piłę łańcuchową i skacząc na jednej nodze rzuca się na wilka,
ucinając mu kilka palców od prawej łapy.
- Argagahagharaghaghr. Ty pizdo niemyta! Upierdolę ci łeb!
Celnym rzutem topora rozbija czaszkę dziewczęcia.
- O cholera! Co ja zrobiłem?!
- Ugh! Zapomniałeś, że jestem mutantem popromiennym!
Wyjmuje z koszyka drugą głowę i przytwierdza do szyi. Do kikuta odgryzionej nogi przywiązuje kija bejsbolowy. 
- Spróbuj tego! - Wykonuje piękną gwiazdę i trafia wilka bejsbolem w łeb.
- Aaaa!. - Wilk szerokim łukiem opada w kępę jałowca.
Tam chwilę kuruje rany po czym strzela z łuku:
- W mordę jebana, gdzie ty mnie wrzuciłaś?!
Strzała przebija puszkę gazu musztardowego w koszyku. Teren napełnia się duszącym gazem.
- Ychu! Dychu! A masz! - Czerwony Kapturek rzuca w jałowiec koktajlem Mołotowa.
Krzaki stają w ogniu rozerwane wybuchem.
- Mnie tam już nie ma!
Wilk opuszcza zamaskowany bunkier drugim wyjściem i z futrem nieco dymiącym.
- A to dla ciebie! - Rzuca kamień.
- Jeb! Ouuuu!. - Czerwonemu kapturkowi stają gwiazdy przed oczami.
- Ychu! Dychu. Pierdolony gaz!
Zataczając się nieco pryska w stronę wilka z armatki kwasowej. Z wilka złazi futro.
- Aaaaaa! Cholerny kwas!
Zakłada drugie futro , dopina guziki i widłami przebija brzucho przeciwnika. Zakręca nimi młynka.
- Uh, co za piękny widok!
- Blearrgh! Glurp! Zwariowałeś? To boli! 
Chwyta ręką widły i wyrywając je mu z łapy trafia go mocno drzewcem w splot. Patrzy na swój brzuch:
- Kurwa, ale cieknie! Trzeba to jakoś zalepić!
Wilk daje jej swoją starą skórę:
- Może tym?
Czerwony Kapturek wyciąga ręce po "plaster" a w tym czasie dostaje pałą w łeb.
- Ale cię zaskoczyłem!
- Ty skurwysynie! Łeb mi pęka! - Z cichym trzaskiem w czaszce ukazała się  szczelina.
- Nie lubię brzydkich kawałów! - Kosi wilka serią z UZI.
- Uch! - Przewraca się na murawę, szyszkami zatyka otworki i z tasakiem w łapie rzuca się na wroga.
- A masz w twarz! W szyję! W cyce! W plery! Ty kurwo! Mendo! Powsinogo!
- Aaaaarghhh! - Ostatkiem sił Zwęglony Kapturek odbezpiecza i detonuje 20-megatonową atomówkę:
- Z... z... giniemy ra... ra... zzem.
Opada druga bomba, którą wystrzelił gajowy, wkurwiony panującym w lesie hałasem.
- Arghhh!

BUM-BUM

Tu i ówdzie poprawiłem interpunkcję. Ewentualnie podziały zdań na łatwiejsze w czytaniu. Ewentualnie, żeby dobrze się łamało w znaczniku PRE. Ponownie - to pierwsza "redakcja" tego tekstu.