środa, 28 marca 2018

"Arab" (fragment)

Autor: LO

Kolejne rozpoczęte opowiadanie. I kolejne w klimatach awanturniczych / przygodowych. Fajnie, że przynajmniej ma tytuł... :-/

Zdecydowanie wykazałem się tu totalną ignorancją jeśli chodzi o znajomość kultury i religii Islamu. Ale w sumie wiedza ta jest mi nadal totalnie zbędna... Więc pewnie nie będę tego kończyć.

Muhammad wszedł do domu Europejczyka. Był wściekły. Czerwień jego twarzy wyraźnie kontrastowała z bielą turbanu. Kazali mu czekać! To tylko bardziej rozpaliło jego gniew. Kiedy wreszcie poproszono go do środka, wszedł do gabinetu Francuza i nie zachowując żadnych norm grzecznościowych, po prostu sobie usiadł.

Europejczyk wyglądał na lekko skonsternowanego.

- Chciałeś czegoś, Muhammad?

- Dobrze wiesz, czego chcę!

Pierre lekko zmarszczył brwi. Ten Arab coraz bardziej go zaskakiwał. Gorzej. Robił się bezczelny. Ciekawe co takiego ma do powiedzenia?

- Mój syn pragnie wziąć twoją córkę za żonę. Powiedz mi dlaczego nie mogą się nawet spotkać?

- Cóż. Powód jest prozaiczny. Ona jest chrześcijanką, podczas gdy twój syn..

- Na brodę Allacha! Czy wiara ma być przeszkodą do szczęścia dwojga ludzi?!

- A dzieci? Jakiej będą wiary?

- Chcesz to możesz je nawet i ochrzcić gdy one będą czcić Allacha. Co za różnica?

- Jest. Poza tym, czy moja córka go chce?

- Nie, skądże! Czy w przeciwnym wypadku mój syn w ogóle myślałby o związku z nią?

- Znając was to pewnie nie ma to żadnego znaczenia. Ale skoro tak szalejesz, to coś w tym może być...

- Ja szaleję? O Allachu! Słyszysz to i nie grzmisz?!

- Nie oddam córki. Zostawiłem ją dla kogoś innego. Odpowiedniejszego.

- Co? Dla jakiegoś Francuzika zapewne? A tymczasem mój syn został pobity przez twoich pachołków. Czy oczekujesz, że Janet pokocha tego twojego...

- Nie interesuje mnie to. On jest wpływowy i bogaty. Miłość przyjdzie z czasem.

- Czegoś takiego mógłbym się spodziewać po moich ziomkach, ale Ty? Chrześcijanin a do tego Francuz...

- Kpiną mnie nie przekonasz, możesz wyjść.

- Nigdy! Albo się zgodzisz, albo...

- Albo, co?

- Hm...

- No więc się nie zgadzam. Precz! - Pierre był już na prawdę wściekły. Do tej pory starał się zachować spokój ale teraz wybuchnął. - Bo ciebie też każę obić!

- Nigdy więcej! - Muhammad wyszarpnął maczetę z fałd szaty i rzucił się na zaskoczonego Francuza.

Odcięta głowa wpadła do otwartej szuflady biurka. Bezgłowy korpus osunął się na blat brocząc obficie z kikuta. Czerwona plama szeroko rozlewała się po jego powierzchni i lezących tam dokumentach. Z dłoni martwego ciała na podłogę upadł pistolet. Muhammad schylił się i aż gwizdnął z uznania - Magnum 45. Zatknął broń za pasek i wyszedł z pomieszczenia.

wtorek, 27 marca 2018

(Nieukończone opowiadanie #04)

Autor: LO

I kolejny napoczęty utwór. Tym razem nordycki-warhammerowe fantasy. Z ciekawostek - na końcu pliku kartek znajduje się coś jakby spis postaci. Ciekawa sprawa - to chyba jedyny raz, kiedy coś takiego popełniłem. Częściowo chyba nawet używałem generatora imion (postaci?) z Warhammer'a / Magii i Miecza ;-) Zapowiadała się całkiem spora historia, do tego nawet daleko zaplanowana... Choć, chyba, mocno sztampowa.

Ba, chyba nawet była do tego fragmentaryczna mapa!


Rheia. Miasto stołeczne prowincji Norshire. Blask i plugastwo zarazem. Dzielnice zamieszkane przez bogaczy świeca czystością: po równo ułożonym bruku przemykają konni, lektyki i powozy. Ustępując im z drogi, tuż pod murami ogromnych posesji przesuwa się pstrokaty tłum służących w liberii. Całość odgrodzona jest od reszty miasta wysokim murem, patrolowanym przez ponurych strażników. Znajduje się w nim pięć bram, strzeżonych jeszcze pilniej i dokładniej niż same blanki.

Na przedmieścia składają się labirynt wąskich uliczek, przysadziste baraki, szopy oraz domy. A między nie wetknięte, niczym bakalie w cieście od skąpego piekarza, pojedyncze strażnice i budynki służb miejskich. Wszystko to i tak dusi się pod zwałami śmieci i cuchnących odpadów, których nie ma komu sprzątnąć. No może z wyjątkiem samych strażnic. I nielicznych ocalałych karczm, które muszą dbać o zdatność wody ze swych studni.

Każda próba wjechania konno na dziurawy bruk przedmieść Rhei grozi połamaniem nóg wierzchowca. O wątpliwym komforcie jazdy powozem nawet nie wspominając. Mimo to, wąskie uliczki zapełnia hałaśliwy i cuchnący tłum rybaków, marynarzy, żebraków, najemników, robotników portowych, drobnych kupców, poszukiwaczy przygód, oraz oczywiście dziwek i złodziejaszków.

Tak wygląda stołeczne miasto i tu zaczyna się ta opowieść. Rheia. Portowe miasto nad morzem Yrns, u ujścia rzeki Yaones. Miejsce zjazdów bogaczy i schadzek żebraków.

* * *

Rozdział 1.

Do posterunku przy południowej bramie zbliżał się orszak podróżnych. Chociaż, zdaje się, słowo orszak jest zdecydowanie zbyt górnolotnym terminem na opisanie nadciągającej luźnej grupy podróżnych. Składała się ona z dwóch krasnoludów, jednego elfa, dwóch krzepkich i zbrojnych młodzieńców w kolczugach oraz kroczących obok siebie mężczyzny i kobiety w czarnych, kapłańskich szatach i dzierżących podróżne laski. Siedem osób. Znamienna liczba.

Jeden ze strażników zatrzymał ich służbiście. Zajrzał pod pled zakrywający pakunek na grzbiecie jedynego konia, którego prowadził jeden z wojowników. I aż sapnął z wrażenia.

- Broń! Po co wam jej tyle? - Stał się podejrzliwy, zwłaszcza widząc, że podróżni są i bez tego wręcz obwieszeni narzędziami mordu.

- Oh! - Jeden z osiłków wydawał się być czymś rozbawiony. W tym czasie kapłan puścił ramię kapłanki i nieznacznie zbliżył się do rozmawiających. - Na handel. A po cóż innego?

- A może aby urządzić rebelię? - Służbista wyraźnie błysnął intelektem.

- Może... - Kapłan ręką w czarnej, nabijanej srebrem rękawicy, lekko dotknął ramienia żołnierza. Ten osunął się prosto w ramiona krasnoluda. Kapłan mruknął - Będzie żył.

- Hej! On zasłabł! - Krzyknął na najbliższego strażnika, który w tym czasie sprawdzał dokumenty innego podróżnego.

Krasnolud z pewnym trudem powstrzymywał rozbawienie. Ale gdy strażnicy podeszli by zająć się swym kamratem jedynie uważny obserwator mógłby zauważyć jakikolwiek ślad wesołości w oczach krasnoluda. Tym sposobem drużyna wjechała do miasta już bez dalszych komplikacji.

*

Podróżni zatrzymali się w uroczym przybytku, noszącym niezasłużoną nazwę karczmy. "Karczmy pod złotym jabłkiem". Jeden z krasnoludów podszedł do baru.

- Potrzebny nam nocleg dla siedmiu osób. Aha - nachylił się i ciszej dodał: I załatw nam jakiegoś sensownego rajfura.

- Da się załatwić. Może być wspólny pokój? Dwadzieścia sztuk srebra.

- Może być. - Krasnolud nie miał ochoty na targowanie się. Rzucił tylko pękatą sakiewkę na blat. - To za pięć dni z góry.

Weszli po schodach na piętro i zrzucili bagaże w kacie dormitorium. Z brzękiem wypadł z tej sterty pokaźny topór bojowy. Krasnolud chwycił go i z uśmiechem wbił w jedną z drewnianych ścian.

- Pora na spoczynek.

Kapłanka zaklęciem zabezpieczyła wyjście po czym wszyscy rzucili się na prycze. Po kilku minutach spali twardo, zbyt zmęczeni podróżą by myśleć o jedzeniu.

*

Obsada:
Saarin
człowiek, kapłan Odyna
Kyla
człowiek, kapłanka Odyna
Deatrok
krasnolud, zabójca mutantów
Minterk
krasnolud, równinny budowniczy
Mitrindil
elf, łucznik
Onex
ludzki siłacz, brat Noglida; kusznik, rębajło, dostarczyciel ciał
Noglid
ludzki siłacz, brat Onexa; kusznik, rębajło, dostarczyciel ciał
Martinez
człowiek, rajfur
Lokof
gubernator prowincji Norshire
Nekrus
jakiś bliżej nie znany nekromanta
Neurus
nekromanta z Rhei
Burlahim
barman, karczmarz, właściciel "Złotego jabłka"
Blamesh
czarny mag trzeciego poziomu aktualny właściciel Czarnego Kamienia; jeszcze nie wie jak się nim posłużyć.
Johan Wurluf
marynarz, pierwsza ofiara Onexa i Martineza
Kazir Onach
dowódca straży na służbie u Blamesha

poniedziałek, 26 marca 2018

Klucz do nieistnienia, wariacja #2 (fragmenty)

Autor: LO

Powstanie: 95/96

Ciekawa sprawa - zupełnie inny tekst z tym samym tytułem. Zupełnie inna stylistyka i wydźwięk. A nawet perspektywa narratora. Niestety, powstał niemal równie krótki fragment jak i poprzedniego tekstu. Współcześnie zredagowałem go tu i ówdzie by był ciekawszy / znośniejszy w odbiorze.


PROLOG

Widziałeś kiedyś Mroczne Księstwo? Nie? I słusznie, bo ja też nie. Nie jest to w końcu jakieś konkretne miejsce ale stan świadomości. Hm... No tak - nie widzisz tego? Dobra, niech to będzie miejsce.

Niech będzie ponure i przygnębiające. Tak! Zobacz obszerną jaskinię wykutą w czarnym bazalcie. Na środku tego co uchodzi tu za posadzkę zionie ogromna dziura. Z jej przepastnej głębi wydobywa się czerwony blask nieznacznie tylko rozświetlając mroki Księstwa. Znaczny obszar klepiska pokrywa przesuwająca się masa Mrocznych Sług. Niektórzy po prostu przechodzą ale liczni wloką za sobą wyjące opętańczo dusze, które próbując wyrwać się z ich szponów jedynie bardziej ranią swoje na wpół-widmowe byty.

Pod jedną ze ścian stoi olbrzymi fotel. Teraz jest pusty. Właściciel wróci niebawem, lecz minie wiele pokoleń ludzkich zanim to nastąpi. Ta opowieść wyjaśni ci, jak doszło do upadku Czarnego Księcia...


CZĘŚĆ PIERWSZA - Noce we krwi
(Mroczny Książe rozkazuje - przygotujcie mu drogę!)

To było to! Claus Ritteberg z uniesieniem rozejrzał się po swoim ciasnym mieszkaniu. Oto kończą się udręki dotąd nic nie znaczącego historyka. To było to. I to był przypadek. Właśnie przeszukiwał książki o historii odkryć na kontynencie afrykańskim gdy znalazł... to. Opasły wolumin opisujący podróże niejakiego Jamesa Robina wgłąb Czarnego Lądu. Przewertował go i natrafił na litograf przedstawiający jakiś niezwykły rytuał.

Setka czarnych wojowników otaczała kamienne podwyższenie miotając się w jakimś szaleńczym tańcu, potrącając wzajemnie i depcząc tych co upadli. Przypominało to trochę współczesne pogo w wykonaniu młodych ludzi z subkultury metalowej, ale było o wiele bardziej dzikie i okrutne. Z oczu tancerzy wyzierał obłęd a nie ekstatyczna radość z dobrej zabawy. A w rękach dzierżyli rozmaitą, prymitywną broń.

A na samym podwyższeniu było to! Człowiek w bawolej masce (Skądinąd, ciekawa sprawa - skąd bawół w tej części Afryki?), najprawdopodobniej szaman, dzierżył w rękach niezwykły oręż. Włócznia, cała ze złota, wysadzana klejnotami. Wychodziły z niej promienne linie, niczym napięte linki, drugim końcem zaczepione u podstawy czaszek tancerzy. Symbolika dość oczywista. I samo wykonanie ilustracji mistrzowskie.

Całe podwyższenie było zasypane klejnotami i biżuterią ze szlachetnych metali. W tle widać jeszcze było solidny mur z drewnianych bali zwieńczony ludzkimi i zwierzęcymi czaszkami. A jeszcze dalej - bardzo charakterystyczną górę. Ritteberg doskonale znał to miejsce.

Spojrzał w lustro i przygładził lśniące od lakieru włosy. W ciągu tygodnia skompletuje całą wyprawę. Dziś jeszcze powie im po co wyruszają. Już za godzinę.

*

Wynajętą salę wypełniał dym cygar i papierosów. Ritteberg siedział u szczytu ustawionego w podkowę stołu. Oba ramiona obsiadła dwudziestka mężczyzn w średnim wieku. Na stole stało kilka pater z owocami, popielniczki, kieliszki oraz butelki Black&White.

- Doktorze Ritteberg. Mówi pan, że te eksponaty i hm... skarby... wciąż tam są. Skąd ta pewność?

- Panie Judge... Hmm... Oczywiście... Dobrze, że to pytanie zostało zadane już na początku. - Claus ponownie uruchomił rzutnik, który wyświetlał foliograficzną kopię litografii z dziennika Robina. - Czy któryś z panów rozpoznaje tę górę?

Nikt się nie odezwał. Ten i ów tylko zerknął na sąsiadów z widocznym oczekiwaniem. Niekiedy nawet z niemym wyrzutem. Claus podjął po chwili:

- Uznaję panów milczenie za zaprzeczenie. - Koniuszek jego ust uniósł się odrobinę jako jedyna oznaka rozbawienia udanym rymem. - Myślę, że panowie, jako jedne z najtęższych umysłów w swej dziedzinie - przez twarze zebranych przemknęły niepewne uśmiechy - nie potrafiąc rozpoznać tej wyniosłości dajecie dowód, że istnieje nikła szansa by ktoś z Europy ją znał. Myślę, że będziemy tam pierwsi. Ja sam widziałem tę górę od drugiej strony, a i to z daleka.

- Drugi argument mam taki, że gdyby ktoś to jednak odnalazł to byłoby to nam wiadome, gdyż przedmioty tu widoczne są bardzo charakterystyczne. Ba! Wręcz unikalne i o niebagatelnej wartości. Spieniężenie ich, potencjalnemu sprzedawcy, sprawiłoby niemały kłopot. Nie kojarzę też żadnego prywatnego kolekcjonera ani muzeum, które mogłoby pochwalić się podobnymi eksponatami.

- Te dzikusy mogły to przecież przetopić - odezwał się inny badacz.

- To prawda. Ale z jednej strony ta biżuteria przez swoją wyjątkowość i kunszt wykonania ma o wiele większą wartość niż same materiały użyte do jej produkcji, więc raczej próbowali by ją sprzedać niż przetopić. A z drugiej - nie są mi znane przypadki pozyskania z tej okolicy jakichkolwiek wyrobów wykonanych ze szlachetnych materiałów. Ponadto, dla nich miała ona niemała wartość religijną i rytualną. Nie, to wszystko musi nadal gdzieś tam być.

- Dobrze, powiedzmy, że mnie pan przekonał. Jakie są spodziewane zyski? Zanim pomożemy panu sfinansować i zrealizować tę wyprawę, musimy uwzględnić dość uciążliwy fakt, że zgodnie z prawem, powinniśmy odstąpić te eksponaty do Muzeum.

- A skąd niby Zarząd miałby wiedzieć ile udało nam się faktycznie znaleźć? Chyba, że któryś z panów chciałby się z nimi podzielić tą wiedzą? - Ritteberg uśmiechnął się znacząco. - Powinno to każdemu z nas przynieść niemałą, choć dyskretną fortunę. A za resztę czeka nas niepomijalna sława. I dalsze granty.

- W takim razie w kwestii wyposażenia...

*

Grzebiąc w kartkach zawierających rozmaite kawałki tekstów natrafiłem na ten niewielki pliczek, który cytuję poniżej. Wydaje się, że to tekst pierwotny, do którego postanowiłem dopisać powyższy wstęp i bardziej rozwinąć opowiedziany tu fragment(?) historii. Jest trochę poszlak na to wskazujących. Niestety nie ma tu żadnego tytułu ;-) Chyba, że to jakaś wersja "Poltergeista"...


John i Claus przemierzali korytarz pod tropikalną dżunglą, gdzieś w Afryce. Zostało ich tylko dwóch. Z całej wyprawy po skarby, liczącej dwudziestu chłopa. Zaledwie dwóch, którzy do tego gonili już resztkami sił. Bagna, węże, pająki i - ostatnio - dzicy, solidnie przetrzebiły początkowy skład karawany.

Wejście znaleźli niemal przypadkowo. Właśnie przedzierali się przez zarośla, uciekając przed gromadą wojowników, gdy nagle stracili grunt pod nogami i runęli w dół, niemal po pionowej skarpie. Wylądowali na wąskiej, skalnej półce.

Ledwo się pozbierali, gdy z góry sypnął się grad strzał, dzid i zatrutych igieł. Przywarli do skały licząc na osłonę niewielkiego wgłębienia i nawisu. Niespodziewanie ściana, o którą się opierali rozsypała się na kawałki a mężczyźni znaleźli się u wylotu tunelu niknącego w głębi zbocza.

Odruchowo weszli głębiej, kontynuując unikanie dzikiego ostrzału. John wyciągnął z torby pochodnię i oświetlił ściany. Korytarz był wykuty w litej skale i posiadał zarówno podłogę jak i sufit wypolerowane niemal na gładko. Claus przyjrzał się ornamentom pokrywającym ściany.

- Bingo! - wskazał jeden z nich. - Mamy królewski skarb. To jest symbol wielkiego Wodza. Hej, John...

- Lepiej się pospieszmy. Ta cisza na zewnątrz jest niepokojąca. Chyba tu schodzą. Idziemy, raczej nie mamy innego wyjścia

- Nie mamy. Byle ostrożnie.

Ruszyli przed siebie. Gdy światło ich pochodni znikało na zakręcie, przez ciemność oddzielającą je od wejścia świsnęło jeszcze kilka strzał. Zulusi blokowali ucieczkę tą drogą. Ale na razie nie wchodzili do środka.

Tymczasem John i Claus przemierzali częściowo naturalny labirynt grot, komór i korytarzy. W końcu weszli w długi, prosty tunel. Niezbyt szeroki, ale wystarczająco by mogli iść obok siebie.

- Stój! - John powstrzymał Clausa chwytając go za ramię. Mroki korytarza przecinał ukośny snop światła. - Uważaj! Musimy przejść pod nim.

Przykucnąwszy, przytuleni do ściany, ominęli pułapkę. Gdy odeszli kilka metrów dalej Claus zapytał:

- Skąd wiedziałeś?

- Oglądałeś Indianę Jones'a?

- Nie...

- A ja tak. Nie ma czasu na demonstracje - pościg zapewne jest już blisko.

Ruszyli dalej, jeszcze ostrożniej, uważnie rozglądając się wokoło i delikatnie stawiając stopy.

Jakiś czas potem, na to samo miejsce przyszła czujka, składająca się z dwóch wojowników. Nie zwrócili specjalnej uwagi na snop światła i jeden z nich wszedł w sam jego środek. Nagle ze ścian wyprysnęły ostre, metalowe pręty i przeszyły przestrzeń korytarza. Obaj zwiadowcy, wielokrotnie ranieni, padli martwi na ziemię. Ale reszta jeszcze żyła i podążała śladem poszukiwaczy skarbów. Ci mogli kluczyć ile chcieli - trop, widoczny w grubej warstwie kurzu zaściełającej podłogi był wyraźny i prosty.

* * *

Wreszcie dotarli do komory skarbca. Była niemal pusta. Jedynie na piedestale, na środku sali, wznosił się obelisk z wetkniętą weń złotą włócznią. W świetle pochodni błysnęły liczne osadzone w niej szlachetne kamienie i srebrne inkrustacje.

Podeszli jeszcze bliżej. Promień światła odbity od ostrza błądził po ścianach. Claus wyjął włócznię z kamiennego olstra.

- Dobra, zmywamy się.

Odwrócili się i ruszyli do innego wyjścia z komnaty, niż to, którym weszli. Nagle u podstawy obelisku otworzyła się niewielka klapka. Niebieskawy obłok jakiegoś gazu w całkowitej ciszy ruszył za nimi i po chwili wniknął w plecy Clausa.

Gdy tylko opar zniknął pod ubraniem mężczyzny, Niemiec zatrzymał się, i przez chwilę stał nieruchomo niczym manekin. Nagle w jego oczach pojawił się się lodowaty błysk. John odwrócił się w jego stronę:

- No chodź! Dlaczego stoisz? Musimy uciekać. To by było zbyt proste, by wziąć ten oszczep bezkarnie. Hej! Co ty...? Achhh...

Claus beznamiętnie przebił mu pierś, godząc w serce. Martwy Anglik osunął się na posadzkę. Z rany wylewała się krew, rozlewając się coraz szerzej wokoło znieruchomiałego ciała. Claus ruszył biegiem w powrotną drogę. Już się nie bał tych, których tam spotka.

* * *

Niestety ponownie brak jakichkolwiek notatek sugerujących co miało być dalej... Albo pomiędzy. Coś tam mi świta, ale raczej za mało by podjąć się kontynuowania tego (planowanego chyba na niemały) tekstu ot tak z marszu ;-)

niedziela, 25 marca 2018

Klucz do nieistnienia, wariacja #1 (fragment)

Autor: LO

Powstanie: 95/96

Totalnie niedokończony utwór fantasy. Oto fragment do zachowania dla potomnych. Chwytliwy tytuł, niezgorsze kiczowate opisy i w sumie tyle. Nawet humorem nie zdążyłem zabłysnąć. Współcześnie trochę pociąłem koszmarnie złożone zdania, które zwykłem (zwłaszcza natenczas)tworzyć, na coś zdatniejszego do czytania.


Było wczesne popołudnie. Słońce stało jeszcze wysoko, niemniej straciło już swą oślepiającą barwę i pojawiły się różowe promyki zwiastujące zachód, który miał nadejść za kilka godzin. Jedynie po to by przez kilkanaście minut zalać czerwonym blaskiem ziemię zanim z kolei ustąpi miejsca ciemności rozjaśnianej przez nieliczne gwiazdy.

Rozciągającą się aż po widnokrąg puszczę przecinała względnie wąska ale leniwie płynąca rzeka. Na jednym z jej brzegów przycupnęła niewielka wioska. Na kilku hektarach wykarczowanego lasu zieleniło się młode zboże. Do przystani zawijała właśnie żaglowa barka. Lśniła nowością, ale... Tylko w tych miejscach, gdzie nie została w jakiś sposób uszkodzona.

Żagiel nosił liczne ślady ognia a sam takielunek zwisał w strzępach. Pokład upstrzony był czarnymi plamami w miejscach gdzie trafiły weń płonące bełty. Same pociski zostały ugaszone i wyrwane, niemniej nadwęglone deski nosiły wyraźne ślady płomieni. Obie burty nadal jeżyły się gąszczem zwykłych strzał.

Pod masztem leżało kilka nieruchomych ciał przykrytych płachtą płótna żaglowego. Po pokładzie w otępieniu włóczyło się kilku pospiesznie obandażowanych osobników. Reszta załogi i pasażerów uwijała się przygotowując statek do cumowania. Po chwili dobili do pomostu i zarzucili cumy na przygotowane w tym celu pale. Po dwóch przerzuconych trapach rozpoczął się ożywiony ruch. Pojawili się ochotnicy do transportu zmarłych i pakunków. Mieszkańcy wioski nie zadawali zbędnych pytań. Na razie. Po prostu ruszyli z pomocą.

Jednym z opuszczających barkę pasażerów był młody mężczyzna. Odstawił bagaż na ziemię i rozejrzał się dookoła. Jego piwne oczy zalśniły przez moment ponuro gdy były skierowane na niesione ciała. Natychmiast jednak odzyskały swoją naturalną barwę.

Przygładził dłonią włosy opadające mu na oczy i ruszył w kierunku centrum wioski. Gdzieś tam musiała być gospoda.

* * *


Niestety brak jakichkolwiek notatek sugerujących co miało być dalej... Czyli mógłbym to w sumie bez szkody dokończyć w dowolny sposób nie pamiętając zupełnie co planowałem dalej... Zobaczymy. Tymczasem publikuję co jest. Chyba, że Ty Czytelniku masz jakieś pomysły na dalszy ciąg już po tak wątłym początku? ;-)

sobota, 24 marca 2018

Dumczysaraj

Autor: Pórch

Na podstawie: "Bakczysaraj" Adama Mickiewicza

Jeszcze wielka, już pusta Doomowa plansza
Zmiatane strumieniem plazmy ganki i przedsienia,
Trupy, trony potęgi, potworów schronienia
Przeskakuje ropucha, obwija gadzina.

Skróś rozbryzgów różnobarwnych, powoju roślina,
Wdzierając się na głuche ściany i sklepienia,
Zajmuje dzieło gracza w imię planszy przechodzenia
I pisze sprayu głoskami "RUINA".

W środku sali wycięte spalinową piłą naczynie;
To fontanna horroru, dotąd stoi cało
Gracz krew sącząc woła przez pustynie:

Gdzie jesteś, o planszo epizod kończąca
Nie chcę grać na wieki, czas szybko płynie,
O hańbo! Trzy plansze przeszły, a tyle zostało!

piątek, 23 marca 2018

Zgłębianie tajemnicy świątyni DOOMania

Autorzy: LO (aka Animal) i Endrju (aka Pórch)

Nasze magnum opus. Niestety zaginęło kilka ostatnich czterowersów. Było ich dokładnie 100. Tak jest - cały utwór liczył sobie 400 wersów. O Doom'ie. Bo tak.

Początek co prawda jest identyczny jak w "No to gramy!" (swoją drogą, zabawna sprawa, najpewniej trochę czasu dzieliło te utwory...) - ale nie dajcie się zwieść - to zupełnie o czym innym. ;-)

Sam utwór zawiera też sporo powtórzeń, pętli i wewnętrznych nawiązań - z jednej strony jest to aluzja do zagubienia gracza w skomplikowanych labiryntach map Dooma ale przede wszystkim ma dodatkowy akcent humorystyczny - gdy podobna fraza (lub rym) jest odmieniana i wykorzystywana na rozmaite sposoby. Albo i ten sam, głupkowaty, sposób.

Zwracam też uwagę, na dodaną w treści całkiem pokaźną ilość linków do Wiki Dooma - to dla tych co nie grali lub sporo zapomnieli...

Myszka z trudem skrzypi,
twardziel zgrzyta, iskry sypie.
Podjarany gracz czatuje,
aż się gierka załaduje.

DOOM rozpoczął się mizernie,
przeszłość gry skrywają cienie.
Jego przodkiem był Wolfenstein,
gra potężna niczym kombajn.

Wyżynało się Niemiaszków,
pozbawiało pieski głów.
Strzały, cięcia nożem.
Krew się leje, ekran gorze!

Lufa graczowi się grzeje
a za nim babcia mdleje.
Już wnuczka nie odwiedzi
gdy ten przed komputerem siedzi.

Potem nadszedł DOOM numer jeden,
był wspaniały niczym Eden.
Lecz gdy zjawił się DOOM drugi -
przytomności zbawił ludzi.

Odpaliłem grę z ciekawości...
Już na starcie czyjeś kości.
Za mną, na balkonie, piła łańcuchowa.
Broń to silna, broń to nowa.

Gdzieś na schodach, gości kilku
się panoszy - piłą tnę ich po tyłku.
Krew polała się na beton.
Idę dalej, lecz co to?

Typ kolczasty i brązowy,
ślepia błyszczą z przodu głowy.
Więc wyjąłem swój pistolet
i ołowiu dostał worek.

Znowu jucha kapie.
I następny potwór człapie.
Kulę dostał w łeb,
mózg się rozprysł - zdechł.

Z dłuższą lufą bieży byku,
ściany trzęsą się od ryku.
Gdy wystrzelił z obu luf
hałas z nóg mnie zmiótł.

Wnet powstałem
i zebrałem
jego broń, gdy już leżał
i nogami wierzgał.

Obejrzałem z wszystkich stron -
cóż za piękna broń!
Krytycznym okiem zerknąłem
na mój mały do głów "kołek".

Ruszyłem przed siebie -
dymy snuły się po niebie.
Klepiąc dłonią ścianę
namacałem jakąś jamę.

W jej wnętrzu leżały
tylko kawałki skały.
Lecz gdy lepiej się przyjzałem
amunicję wraz ujrzałem.

Wszedłem do komnaty -
leżą czyjeś gnaty.
Gdzieś spod ściany, ten z kolcami
strzela do mnie nabojami.

Stał na windzie - opuściłem;
piłą go wybebeszyłem.
Wszedłem w krótki korytarzyk,
w ścianie tajny "sekretarzyk".

Nacisnąłem guzik, do komnaty
się wróciłem; znowu mijam czyjeś gnaty.
Patrzę - drzwi się otworzyły,
z cienia kolce wynurzyły.

Bez zwłoki i namysłu,
piąchą sprałem go po pysku.
Przez otwór w ścianie
wyszedłem na polanę.

Panoszyło się ich kilku.
Postrzelałem sobie tylko...
I wróciłem do komnaty -
nadal leżą czyjeś gnaty.

Naprzeciwko jakieś odrzwia,
za nimi kolczasty się ozwał.
Myślę - "Może być gorąco!"
Broń wyciągam dłonią drżącą.

Otworzyłem i strzeliłem,
energii sporo zarobiłem.
I wcisnąłem guzik w ścianie -
skończyło się na tej planszy granie.

W drugiej trochę akrobacji -
zabawiłem do kolacji.
W trzeciej się zrobiło gorzej:
nowe monstra, coraz groźniej.

Lecz ja nic se z nich robiłem.
W mordy piąchą je waliłem.
Ołów sypał się tu gęsto;
mnożyło krwawe mięso.

Tu już trzeba było myśleć,
żeby ziemi nie gryźć.
I chodziło się po kładce,
odbierało "dzieci" "matce".

"dzieci" te bezbronne nie były;
gdy mnie ujrzały najpierw wyły.
Potem wyjmowały spluwy...
Obrywały ołów w głowy.

Taki grubas z maszynowcem,
ciało okrył se pokrowcem.
Nogi mu do brzucha wbiło
wykrzywiło ryło.

Nie uwierzysz - on wygląda tak normalnie!
Gdy oberwał - rozpadł się koszmarnie
Ciekaw jestem, któż ich spłodził?
Gdy przez sen po klawiaturze bredził.

Toż to są mary senne!
(Ale mózgi mają denne:
nie uważa, do mnie strzela
a zza rogu twarz przyjaciela.)

Potwór głupi nie przypuszczał,
że nas w labiryncie dwóch.
Kumpel strzelił - potwór trup.
potem stanął nad nim i się śmiał.

Dalej szliśmy już razem.
Zaleciało jakimś gazem.
To wąwozem płynął ściek brudny -
gospodarz nie jest zbyt schludny.

Myślę, że nie dobrze wchodzić tam,
niebezpieczny taki szlam.
Kolega w strumyk wpadł,
i natychmiast zbladł.

Wyskoczył jakby porażony;
rzeczywiście - poparzony!
Kwas w tej cieczy jest trujący
albo inny płynek żrący.

Przydałby się jakiś strój
by bezpiecznie wejść w ten gnój.
Znaleźliśmy kombinezony -
to przed ściekiem schrony.

Więc idziemy se kanałem,
znowu śmierdzi jakimś kałem.
Jakiś cień przy ścianie -
zaraz typ dostanie lanie.

Potwór duży, przezroczysty,
oddech stwora niezbyt czysty.
Wygarnąłem w niego z działa -
szczena mu się rozleciała.

Lecz pokąsał mnie dość ostro
więc go przerobiłem w błoto.
Zza zakrętu drugi bieży.
Strzeliliśmy - stworek leży.

Ten już nie był przezroczysty,
ale oddech też nieczysty.
Z kształtu jak ten poprzedni
lecz różowy pysk się ślinił.

Żółte gały wyłupiaste,
zęby czterograniaste.
Kombinezon z nagła zgrzytnął -
mocy kwasu nie wytrzymał.

Rzuciliśmy się na schody,
byle dalej od tej "wody".
Lecz tam z góry, jakiś wróg,
rycząc z nóg nas zmiótł.

Latający łeb czerwony,
pysk ma całkiem niegolony.
Gdy otwiera japę
strzela jakimś jadem

Brzucho się mu elektryzuje
pluje na nas i zezuje.
Wpakowaliśmy w niego plazmy tonę:
skończył potwór życie zgonem.

Oko mu chlapnęło na wierzch
z ciała cały duszek pierzchł.
Po schodach wyszliśmy na korytarz -
tam pod ścianą stoi lichtarz.

Gdy podszedłem coś się otworzyło,
z głębi jamy coś zawyło.
Ciemny pokój, wewnątrz stwór.
Pocisk rozbił się o mur.

Potwór dostał odłamkami
pokrył deski wnętrznościami.
Na podłodze jakiś klucz.
Wziąłem - potwór zaczął tłuc.

Drzwi się gdzieś otworzyły
a potwory w środku wyły.
Wybiegli dwaj włochacze,
na rękach mieli siekacze.

Długie szpony tytanowe;
dziurawili Impa głowę.
Nogi pod nami się kolebią,
potwory strzelają zieloną flegmą.

Więc my do nich też zielono...
I zrobiło się czerwono.
Gdy potwory się rozpadły
blaski plazmy z wolna bladły.

Zza zakrętu szkielet idzie,
za nim piesek Impy gryzie.
W tym burdelu trudno żyć.
Trzeba wroga ostro bić.

Kościsty z głębi rakietami wali,
podmuch ścianę tuż osmalił.
"Rety! On nimi steruje!
Zaraz w mordę mu wypruję!"

Skoro on tu grubo tłucze
trzeba drania skopać, kurczę!
Dwa pociski poleciały
i ażurowego rozsypały.

Kolejny level kończy się.
Jeszcze potwór ślini się.
Tu teleport rzuca nas,
Omijamy stary właz.

Startujemy w jakimś dole
plecak leży na podłodze.
Jakiś guzik siedzi w ścianie,
naduszony - podniósł jamę.

Na powierzchni cztery wieże,
na ich szczytach jakieś śmiecie.
Dookoła są krużganki;
kolumny robią tu za flanki.

Śmiecie ogniem się odezwały,
tłuste potwory pokazały.
Walą do mnie i w kolegę,
nie ma głupich - biegnę.

Za kolumną się schowałem
i we wroga celowałem.
Gdy już dobrze wymierzyłem
prosto w czerep wystrzeliłem.

Pocisk mój tam nie doleciał,
potwór zbyt wysoko siedział.
Sunąc między pociskami,
kryłem się za kolumnami.

Jakiś przycisk był na murze -
potwór już nie będzie w górze.
Kolumienka się schowała,
odsłoniła drania.

Gdy już wszyscy czterej padli,
otworzyły się gdzieś drzwi.
Wyleciały z jam pająki -
metalowe lśnią pałąki.

Sieką z plazmagunów gęsto,
sypie się z nas mięso.
Musieliśmy ostro dogryźć im,
aby zniszczyć pomiot psi.

Gdy ostatni trup -
piąty zjechał słup.
Na powierzchni guzik był.
Wciśnięty - poziom skończył.

Wykańczamy kolejne poziomy,
coraz to i nowe stwory.
Lecz i starych coraz więcej,
broń strzelając rani ręce.

Taki chudy, pazurzasty,
skórny wór ciut przyciasny.
Coś jak magik tu czaruje,
potem ogniem pluje.

Bestia niebezpieczna jest,
upierdliwa niczym giez.
Wskrzesić innych umie -
lepiej spieprzaj, kumie!

Albo inny - cały cyborg,
wielki niby Gork.
Bydle pancerne jest,
a i siecze fest-a-fest.

Długo smażyć trzeba go
nawet plazma robi dno...
Gościu znika w kłębach mięsa,
nie zostaje ani kęsa.

Znowu skądś wypełzły śmiecie,
kumpel po nich wzrokiem miecie.
Patrzę też i ja,
co to za maszkara zła.

Nogi stworu krótkie ma.
Nadgniłymi zębiskami zgrzyta.
W łapach ma dwa miotacze -
ależ strzela! Ja pierdaczę!

Ostro trzeba wwalić mu
aby runął w dół.
Lub rozchlapał się na ścianie -
wtedy szybkie ma konanie.

Wędrujemy korytarzem,
znowu jedzie jakimś gazem.
Znowu łeb na nas wypada,
leci w czachę kul gromada.

Łeb ten nie jest już czerwony,
wręcz przeciwnie - jest brązowy.
Rogi ma on ponad okiem.
Fale czaszek, na nich ogień.

Myślę, trzeba sprawdzić broń
by się nie zacięła - Buddo chroń!
W ręku mocny kastet
a nie głupi pet.

W kaburze Beretta,
broń to już nie ta...
Na plecach dwa shotguny
Błyszczą bardzo rury trzy.

W drugim ręku - maszynowiec,
na ramieniu - rakietowiec.
Mej nogi się trzyma
energetyczna szyna.

Do prawej przymocowane
dwa plazma-gun'y.
Na piersi o pancerz brzęczy
BFG dziewięć tysięcy.

Plecak pełny amunicji -
nie zawołaj tu policji.
Zbroję też na sobie mam
a na głowie kask trzymam.

Leży jakaś czarna skrzynka
Na niej krzyż, nie linka.
Gdy ją zabrałem
posiadaczem się stałem:

Bardzo mocny kastet to
Szybko wypleni wszelkie zło.
Stwór trafiony się rozpada -
dziesięć metrów dalej pada.

Posuwamy się tunelem,
Ściany drżą wystrzałów echem.
Na podwórzu stwór ogromny,
nasz arsenał przy nim skromny.

Jakiś mózg na szczudłach,
fizjonomia ciut wychudła.
Pod "brzuchem" ma automat...
Lecą kulek grona.

Grzejemy do niego z dział.
Kolega w głowę zarwał!
Lecz potwór rozpadł się wśród syfu,
zwojów mózgu tu bez liku.

Podchodzę do kumpla,
jeszcze oddycha.
Szyna energii ledwo zipie
a tu potwór z działa sypie.

Dałem rannemu energii z apteczki.
(Pierdolnęły gdzieś beczki.)
Potwór roztrzaskany,
a nas bolą rany.

Więc szukamy uzdrowienia
albo z planszy wybawienia.
Znaleźliśmy to drugie wcześniej -
w energetyczny wpadamy lej.

Ostatni już poziom gry
z oczu spędza sny.
Warto użyć by zaklęcia,
lecz końcówka zostanie odcięta.

Gdy tak sobie drałowałem
opadający sufit ujrzałem.
Ledwo dałem stamtąd nogę
gdy on stuknął o podłogę.

Mrówki przeszły mi po grzbiecie -
ależ sufit ten to gniecie!
Gdybym stamtąd dyla nie dał,
długo już bym nie grał.

Przede mną rozgrywka finałowa -
aż mnie trochę boli głowa.
Boss zajmuje kawał ściany...
Nie ma rady - gramy.

Szefu strzela pociskami
niczym Joker kawałami.
Z każdej kulki takiej
monster nowy się wykluwa.

Trudna sprawa - strzelam bossa,
ale nic to - jakby dostał ledwie klapsa.
Wiec wyjąłem rakietnicę
i opuściłem przyłbicę.





































Brakuje dokładnie 44 wersów... Znamienna liczba... (A może 48? Meh... Możliwe też, że numerację gdzieś po drodze w oryginale pokręciłem.) Pamiętam, że zostały dopisane (trochę później niż pozostałe) w jakimś zeszycie... Powodzenia... Pewnie już dawno diabli wzięli... Ale może jeszcze na nie przypadkiem natrafię Albo Endrju ;-)

Albo któryś z nas dopisze współcześnie... ;-)

czwartek, 22 marca 2018

Filozofia.

Autor: LO

Totalnie niedokończony utwór. Wydaje się, ze miał być trochę w klimatach opowiastki ale na śmierć skierowaną ku autorowi, a nie jakiś tam ludziom. Mało w sumie, szkoda, że nie zdążyło się rozkręcić...

Mógłbym się zabić
lecz boję się śmierci.
Przeraża mnie myśl,
że mógłbym pod ziemią gnić.

Koniec problemów
niefart dla innych-
trzeba będzie zrobić grób,
a ja nie chcę gnębić ich

A gdyby tak spłonąć?
Nie! Za bardzo boli.
Wieszanie też nie podoli -
ile można dyndać?

Zdecydowanie ma poważniejszy wydźwięk niż "Samobójstwo". Zdaje się, że nawet powstały w podobnym czasie. Być może miała to być moja wersja tamtej historii? Kto by to teraz pamiętał... Zbyt mało znaczący był to utwór by jakoś utkwił mi w głowie.